Go to content

Otwarty związek. Czy to w ogóle może się udać?

Fot.Splitshire / Daniel Nanescu / CC0 Public Domain

– Wiesz, mamy otwarty związek. – Jak to otwarty?!? – trudno mi było ukryć zdumienie. Nie widziałyśmy się kilka lat, nasze dzieci w tym czasie urosły. Z małych bobasów, które woziłyśmy w wózkach na wspólnych spacerach, a później bawiłyśmy na placach zabaw, stali się uczniami. Przyjaźniłyśmy się. Same w obcym mieście, poznałyśmy się w szkole rodzenia i tak jakoś zaraz przypadłyśmy sobie do gustu.

Sześć lat temu wyprowadziliśmy się, a Agata została, z mężem, synem i córką, która zdążyła się urodzić, nim wyjechałam na stałe. Jeszcze na początku widywaliśmy się raz na jakiś czas. Oni wpadali do nas w weekend, my do nich. Raz nawet wyjechaliśmy wspólnie na wakacje. A później Agata wróciła do pracy. Ja urodziłam drugiego syna i jakoś czasu zaczęło nam brakować. Musiały wystarczyć telefony, trochę Facebook – zawsze mogłyśmy popodglądać, co u której słychać.

Agata miała fajny związek. Jakoś tak do siebie pasowali, nie trzeba było wiedzieć, że są razem, wystarczyło na nich spojrzeć i wszystko było jasne. Zazdrościłam jej, gdy on zajmował się dzieciakami. Z moim wiecznie o to była wojna. Ja na fitness, a po 15 minutach telefon,  gdzie mleko, czy jest kaszka i czy na pewno ta pidżama jest Janka, a nie Stasia. Wrrrr. Ale wiadomo. Dzieciaki wywołują w nas mordercze instynkty względem partnera. Dzieci rosły, my się dogadywaliśmy, zażegnaliśmy kryzys i dobrze nam razem.

I kiedy Agata zadzwoniła, że wpadnie z dzieciakami za trzy tygodnie i czy może, to w ogóle nie było o czym mówić: – Jeny, dawaj. Marzę o winie z tobą. Nawet fajki kupię, choć nie palę. Ale z tobą – zawsze. Bo Agata nie przestała palić. W ogóle schudła, choć zawsze należała do tych szczupłych. Niby ta sama, a jednak trochę inna. Zerkałam na nią znad kuchennego blatu szykując dla nas kolację. Dzieciaki się wyszalały, dostały kolację, i zaległy przez telewizorem oglądając wspólnie jakiś film. – Wszystko ok? – spytałam, gdy już usiadłam na tyłku. – Tak, jasne. Rety jakie duże te nasze dzieciaki. Janek jest taki wielki, a Stasiek – czysty ty.

– Pytam czy u ciebie wszystko ok. Wzdycha głęboko. – Co mam ci powiedzieć. Niby tak, ale sama nie wiem.

Okazało się, że to kolejny związek pod tytułem: „Przecież tak świetnie razem wyglądaliście. Co się stało?!?”. A stało się. Jej potrzeba niezależności finansowej i rozwoju zawodowego. On z pretensjami, że go wrobiła w pieluchy i zrobiła z niego niańkę dla dzieci. No, ale on przecież też pracował. Wyjeżdżał na delegacje, wtedy ona była z dziećmi. Gdy chorowały dzielili się zwolnieniami. Po równo. Tylko to ona zaczęła awansować, a on chyba trochę utknął w zastygłej strukturze. Zaczął umawiać się z kumplami na wspólne wyjścia. „Dzisiaj mnie nie będzie” – oznajmiał jej. A ona miotała się. Bo był w niej bunt, bo dlaczego on w ten sposób chce ją ukarać za to, że jej się udaje?

Poszli na terapię. On wylewał swoje żale. Miał do niej o wszystko pretensje. O za mało seksu, o za zimny obiad, o to, że zasypiała na kanapie, że nie zrezygnowała z awansu, tylko „poświęciła” rodzinę pracy. – Rozumiesz? Poświęciłam. Ryczałam jak głupia. Jak on mógł. To był czas, kiedy pracowałam na najwyższych obrotach. Wieczorami gotowałam obiad na kolejny dzień, prasowałam, prałam. Wiesz, to ten czas kiedy wpadasz w potrzebę perfekcyjności, od której robi ci się niedobrze, ale nie możesz się zatrzymać. Ja myślałam, że między nami jest wszystko dobrze. Naprawdę. Że mamy kryzys, stąd terapia, bo nie dało się z nim w domu gadać. W sumie to miały być tylko konsultacje, a ja usłyszałam tyle słów, że nie mogłam tego ogarnąć. Nigdy nie miałam poczucia, że go ograniczam. Chciał jechać na ryby – jechał, z kumplami na mecz, na weekend – proszę bardzo.

Agata załamała się. Nie miała kompletnie pomysłu, co powinna zrobić. „I co teraz?” – spytała go. „Nie wiem” – tyle usłyszała. Postanowiła przeczekać, ale nie było lepiej. Próbowała rozmawiać. „Dajmy sobie trochę czasu” – więc dawała. On zaczął częściej wychodzić, to na urodziny kumpla, to na mecz z kumplami, na basen. Ok. Czekała. I się doczekała. Otwartego związku. Taka propozycja wyszła od niego.

– Tak, też byłam zaskoczona. Bo w końcu 13 lat razem. Więcej było tych lat dobrych niż złych. Spytałam go, jak to sobie wyobraża. Na spokojnie, bez nerwów, pomyślałam, że to może jest jakiś sposób, jakieś rozwiązanie.

Zaproponował układ. Żyjmy razem, tak jak dotychczas. Zapewniał, że kocha, ale dusi się w związku. Potrzebuje przestrzeni, wolności. Nie chce kontrolowania, ograniczania. I to samo daje w drugą stronę. Miał wszystko przemyślane.

Kasa

Każde z nas miało założyć osobne konta. Na wspólne mieliśmy przelewać stałą kwotę na nasze wspólne życie, reszta miała być do dowolnej dyspozycji. „Wiesz, będziesz chciała gdzieś pojechać, wyjść, nie będziesz musiała się tłumaczyć, liczyć wspólnej kasy, mieć – jak to ty mówisz – poczucia winy, że wydajesz na siebie”. Kto ile sobie dorobił, zarobił dostał w nagrodach, ze zwrotu podatku – nieważne. Wspólna kasa jest wspólna, a reszta nas nie interesuje.

Czas wolny

Mówił o tym, że musi mieć czas dla siebie. Dzieci coraz większe, już nas tak nie potrzebują, łatwiej sobie z nimi poradzić nawet w pojedynkę. Zresztą fajne te nasze dzieciaki. Bezproblemowe. „Zobacz, czasami mówisz, że przydałby ci się wolny weekend. Jeden w miesiącu będę miał ja, jeden ty. Resztę spędzamy wspólnie. Ustalmy sobie grafik tygodniowy, tak, żeby każde z nas miało po jednym wieczorze wolnym. Mogło sobie wyjść”.

Bez tłumaczeń

Oczywiście wszystko ma się opierać na zaufaniu, które do siebie mamy. Czyli nie pytam, gdzie kto jedzie, co planuje, z kim się spotyka, co robi. To właśnie rozumiał mówiąc o braku ograniczeń, i tak rozumiał teraz zaufanie.

– Zgodziłaś się? A seks? O to też masz nie pytać? Okazało się, że o seksie nie wspomniał. Tak ładnie ubrał swoją wizję ich nowego małżeństwa, że Agata postanowiła w to wejść. To wtedy kochali się przez pół nocy, dziękował jej za to, że jest taka wyrozumiała. Powtarzała, że jest taka mądra. Kolejnego dnia oznajmił, że dzisiaj on wychodzi.

Kiedy przyszedł jej wieczór wyszła i łaziła po mieście. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Ale postanowiła grać w tę grę. Zapisała się na jogę. On wyjeżdżał. Ona na pierwszy weekend pojechała sama w góry. Połazić. Przemyśleć wszystko. Nikomu się nie przyznała, że ma teraz taki „układ” w małżeństwie. Miała nadzieję, że to szybko się skończy. Zwłaszcza, że w ich „wspólnym” czasie było wszystko ok. On tylko czasami zamykał się w łazience, puszczał wodę, ale było słychać, że rozmawia przez telefon. „Masz kogoś” -nie wytrzymała w końcu. „Mieliśmy o tym nie rozmawiać” – odpowiedział dodając: „Zobacz, nigdy nie było nam lepiej”. Niby tak. Więcej się śmiał, nie czepiał się, dawał jej rano buziaka, przytulał. Ale ona czuła, że pod tym jest coś jeszcze.

Wyjechała na weekendowe warsztaty jogi. Instruktor ją namówił. Namówił ją też wtedy na spacer. I zwierzenia. Nie wytrzymała i otworzyła się. Mówiła o małżeńskim układzie, o tym, że jemu chyba i tak tylko chodziło o seks na boku, że nie wie, ile tak jeszcze wytrzyma, bo widać, że on nie chce wracać do „starego” rytmu. Z tym instruktorem po powrocie wychodziła na kolację, umawiali się do kina. W końcu wylądowali razem w łóżku, na kolejnych warsztatach, na które pojechała w „swój” weekend.

Teraz, w „jego” weekend zabrała dzieci i przyjechała do mnie. Rozwalona kompletnie. – Nie wiem, jak to się stało. Ja go nawet nie kocham, owszem lubię bardzo i tyle, to raczej była potrzeba zemsty. Umawiałam się z nim gdzieś podświadomie mówiąc „a masz – ty możesz się spotykać z kim chcesz, ja też”. I marzyłam, że on w końcu spyta, z kim wychodzę? Czy kogoś mam? Ale nie pytał… W końcu mamy otwarty związek… Tylko, czy to w ogóle jeszcze związek?