Kobieta z przeszłością, mężczyzna po przejściach – zastanawiałam się czy to może się udać? Ale czemu by nie miało?
Nie ufałam mężczyznom, nie chciałam się wiązać. Po koszmarze, jaki przeszłam po swoim małżeństwie… Za miłość, która wtedy wydawała mi się tą największą, zapłaciłam załamaniem, depresją.
Tak długo budowałam siebie na nowo. Upadałam, krzyczałam, że już nie dam rady, że już nie chcę żyć… Gdyby nie dzieci… Nie wiem, czy miałabym wystarczająco sił, by szukać sensu życia. Tak, wiem – brzmi górnolotnie, ale kiedy mężczyzna, którego kochałaś, mówi, że na dobre i złe, i dopóki śmierć nas nie rozłączy, i ty mu wierzysz, bo dlaczego masz nie wierzyć? Dlaczego masz przypuszczać, że kłamie, że jego jedynym zamiarem jest cię skrzywdzić.
Ale tak się dzieje. Kiedy nie wraca do domu, kiedy wraca pijany, kiedy odpycha cię, gdy chcesz spytać, gdzie był, co robił. Gdy już wiesz, że ma cię za nic. Że liczy się jakaś inna kobieta, której będzie obiecywał, będzie przysięgł, że tylko ona, że nikt inny… Tak jak mi kiedyś przysięgał.
To się skończyło. Ta część mojego życia odkreślona, etap zamknięty, i wnioski – tak mi się wydaje wyciągnięte.
Minęło kilka lat. Rany się zabliźniły… Spotkaliśmy się na jakieś imprezie. Wystarczyło jedno spojrzenie, żebyśmy spędzili razem cały wieczór. Przegadany, prześmiany… Ja, która nie chciałam się zakochać, która mężczyzn traktowała z dużym dystansem i ostrożnością, poczułam ukłucie, gdzieś w środku. Niepokój, bo zaczęłam uśmiechać się do siebie, poprawiać włosy przeglądając się w wystawie sklepowej i czekałam na telefon, na wiadomość…
Mieszkaliśmy w dwóch innych miastach, to jednak nie przeszkadzało mu wpaść na kolację, czy na popołudniową kawę.
Ja z przeszłością, on po przejściach. Szybko musiał dorosnąć, trudne dzieciństwo – ojciec alkoholik, matka nie chcąca wyzwolić się ze związku – poświęcająca szczęście własne i syna dla uzależnienia męża… Później krótkie małżeństwo. „Nie pasowaliśmy do siebie, nie umiałem sprawić, by była szczęśliwa” – tłumaczył, a ja zakochiwałam się coraz bardziej.
Kilka nieudanych związków, jeden – tak mówił, właśnie zakończony, choć jeszcze miał u niej swoje rzeczy, jakieś sprawy do zamknięcia.
Nie wiem, kiedy zaczęłam na niego czekać. Dzień podporządkowywać jego wizytom, telefonom. Wspólny weekend, kiedy dzieci były u ojca, jego zapewnienia, że nigdy nie spotkał takiej kobiety, że jak to możliwe, że się wcześniej nie poznaliśmy. I jak dobrze, że los dał nam szansę…
Myślałam, że to nie miłość naiwna, nie miłość w różowych okularach. Na taką byliśmy zbyt starzy, żeby oszukiwać, że jesteśmy lepsi niż w rzeczywistości. Pewni swoich słabości, świadomi własnych wad. Ale to przy nim chciałam być lepsza, chciałam kochać ponownie. Chciałam, by to uczucie znowu wypełniło mnie po brzegi. Ja, która miłości nie dawała szans, która zwątpiła w jej istnienie, która uważała, że to może wytwór naszego konsumpcjonizmu. Produkt, dzięki któremu lepiej sprzedają się filmy o miłości, romantyczne książki, wyjazdy weekendowe dla dwojga i cały ten sprzedażowy śmietnik mający wspólny mianownik zwany miłością…
Nie byłam już księżniczką uwięzioną w wieży, która czeka na swojego wybawcę. Nie byłam już kobietą, która swoje szczęście upatrywała przy boku innego mężczyzny. Dorosłam, a jednak targały mną emocje, o których myślałam, że zniknęły. Tęskniłam, niecierpliwiłam się, pożądałam. Nie było już niepokoju, była pewność, że tym razem, kiedy się otworzyłam, kiedy dałam sobie szansę na miłość, to już musi się udać.
Zaproponował, żebyśmy razem zamieszkali. Dość szybko, ale po co czekać. Mamy tyle lat, że szkoda udawać, że nam nie zależy. Bawić się w jakieś gierki.
Byłam zaskoczona, ale cieszyło mnie, że to on wyszedł z inicjatywą, że sam to zaproponował…
I nie wiem, co się stało. „Osaczasz mnie” – powiedział. „Daj mi złapać oddech” – zaczął powtarzać. Postanowił zamknąć sprawy poprzedniego związku. „Nie mogę z tobą zamieszkać, dopóki tego nie uporządkuję” – tłumaczył, a ja mówiłam, że nie chcę słuchać o jego byłej kobiecie. Nie było to dla mnie komfortowe – wysłuchiwanie, jaka ona jest, co się między nimi wydarzyło…
„Dlaczego wspominasz o swoim mężu” – kolejna pretensja i wątpliwości, czy on jest w stanie zaakceptować, że mój były mąż będzie zawsze w moim życiu obecny. Co by się między nami nie wydarzyło, jest ojcem moich dzieci, nigdy go nie wykreślę, nie wyrzucę ze swojego życia. Próbowałam tłumaczyć nie rozumiejąc, co się dzieje. Między nas zaczęły się wkradać jakieś żale, skargi.
Mówiłam: „zamieszkajmy razem”, ale on znajdował kolejną wymówkę. „Nie zmuszaj mnie” – powtarzał, a przecież to nie był mój pomysł, to on chciał wejść na stałe w moje życie. Miłość, która naprawdę była dla mnie idealną, zaczęła rozbijać się o jego niechęć… Zaczął się wycofywać, przyjeżdżać rzadziej. Pytany, co się dzieje, mówił, że nie może tak szybko, że nie może tak bardzo, że potrzebuje wolności, swobody, że dusi się w ograniczeniach.
Nie rozumiałam… Już kochałam, już tak bardzo chciałam, żeby on był blisko, na stałe. Taka miłość nie może być pomyłką. Nie może ot tak, z powodu lęków, strachu się schować. Nie, kiedy ja dałam jej szansę.
Dzisiaj go nie ma. Zadzwonił, że tak nie może, że nie chce, że zachwiałam jego równowagę, jego spokój. Nie rozumiem, co się stało? Nie umiem tego wytłumaczyć. Przecież było idealnie, było dobrze. I to nie moje wyobrażenia, to jego słowa jeszcze sprzed kilku tygodni. Nie wierzę, że odejdzie, że się podda. Obiecałam, że będę czekać, że dam mu czas, że chcę z nim być, bo on sprawił, że znowu byłam szczęśliwa, że chciałam się śmiać, że poczułam się ponownie kobietą.
Miłość istnieje. Czy istnieje? Czy mogę jej zaufać ponownie? Czy mogę być pewna, że on kocha – przecież zapewniał, mówił… Dziś znowu nic nie wiem… Znowu się boję.