Bylejakość to nie życie. To powroty do domu i powielanie czynności wyuczonych i zakodowanych przez lata. Przez lata, gdy wychowywało się dzieci, pracowało i prowadziło dom. Nie każdy chce się na nią godzić, bo przychodzi taki czas, kiedy pragniemy w końcu żyć z sensem. Zwłaszcza, gdy nasze dorosłe dzieci same już zakładają swoje rodziny. A my nagle dochodzimy do wniosku, że lubienie kogoś i zwykłe przyzwyczajenie to trochę za mało, żeby nadal ze sobą być. A raczej obok siebie. Bo mamy coraz mniej czasu na to, żeby coś jeszcze przeżyć, zwłaszcza, gdy skończyło się 50 lat i już dłużej nie chce się stać w miejscu.
– Znajomi pukali się w czoło, syn jakiś czas do mnie w ogóle nie odzywał. Nikt nie mógł pojąć, że rozwód to nie tylko przemoc, zdrada, kłopoty finansowe czy brak uczuć. Bo ja nie mogę powiedzieć, że męża nie kochałam i nie kocham, że coś mi odbiło, czy jak stwierdziła, wścibska sąsiadka, że mi menopauza na łeb siadła. Przez tyle lat byliśmy razem, urodziłam dwoje naszych dzieci, spłaciliśmy kredyt za dom. Ranki, popołudnia, wieczory. Jak schemat, powielany tak długo, że robisz już później wszystko, jak robot, automat. Szarpiesz się z poranną niechęcią dzieciaków, które nie chcą wstawać do szkoły. Słuchasz głosu męża pełnego pretensji o za gorącą kawę. I przyglądasz się coraz bardziej obcej kobiecie patrzącej na ciebie z lustra. Miliony takich samych dni, nocy i w końcu rezygnacji. Uświadamiałam sobie z przerażeniem, że ja mam coraz mniej czasu, bo lata lecą, a ja wciąż czuję niewypełnioną pustkę, tęsknotę za czymś nieznanym.
Oczywiście, że próbowałam coś z tym zrobić. Pierwszy raz, gdy dzieci porozjeżdżały się na studia. Poprosiłam, żebyśmy coś zmienili, zrobili mały remont, wyjechali gdzieś, może zapisali na kurs tańca czy chociaż basen. Mąż patrzył na mnie pobłażliwie i stwierdził, że jestem dziwna i że wymyślam zamiast w końcu odpocząć. Pomyślałam ok, może ma rację, tyle lat ciężkiej harówy, wychowywanie dzieci, budowa domu, ciągła gonitwa. I rutyna. I ciągłe obiecywanie, że jak tylko dzieci się usamodzielnią, to zrobię coś dla siebie. Ale mąż nawet nie chciał słuchać, mówił, że teraz nareszcie jest trochę spokoju, którego tyle lat nie mieliśmy. I siedział przed telewizorem, albo spał. W porywach choć bardzo rzadko, jechaliśmy na działkę. Plewiłam te cholerne kwiatki i inne warzywa, i klęłam w ziemie, bo chciałam żyć, a nie siedzieć na dupie i zaglądać przez okno, czy już nadeszła starość. Zrobiłam nam kawy, usiadłam, złapałam go za rękę. Spokojnie opowiadałam o swoich planach, o tym, że chcę wrócić do pracy, którą kochałam, chociaż na jedną trzecią etatu, bo praca ze studentami dawała mi mnóstwo satysfakcji. Proponowałam wyjazd, podróż o której marzyłam, chociażby na Węgry, do Wiednia czy do Lwowa. Gdziekolwiek, byleby coś przeżyć, coś jeszcze zobaczyć, poznać coś nowego, bo kiedy jak nie teraz? Usłyszałam, że jak na starość chce mi się wariacji to proszę bardzo, on w tym nie będzie brał udziału. I wtedy zrozumiałam, że ta codzienność nas rozdzieliła, zgasiła wszystko. A ja przecież nadal byłam kobietą, chciałam być kochana i pożądana! A nawet nie pamiętam, kiedy mąż ostatnio mnie dotknął, spaliśmy przecież w jednym łóżku, a jak obcy ludzie.
Zapisałam się na aerobik i flamenco. Zaczęłam też wypytywać o powrót do pracy. Odświeżyłam garderobę, zakryłam pierwsze siwe włosy u fryzjera, wyszłam na wino z koleżanką. On siedział, „odpoczywał” i krytykował każdy mój krok, każdy pomysł. Pękłam, gdy w nowej naprawdę sukience, usiadłam naprzeciw mojego mężczyzny, z którym przeżyłam ponad 20 lat i zapytałam, czy nie miałby ochoty zabrać mnie do kina. A potem, do łóżka. I poczułam się jak ostatnia idiotka, gdy burknął, że w telewizji też lecą dobre filmy i żebym przestała odmładzać się na siłę, bo uciekającego czasu nie oszukam. Że trzeba umieć się zestarzeć, z godnością. Schowałam się w łazience i patrzyłam w lustro, na podstarzałą 50-tkę ze sporą nadwagą. I zrozumiałam, że przecież go nie zmuszę, ale ja albo zrobię coś teraz, albo już nigdy. Przy śniadaniu spokojnie oznajmiłam, że odchodzę, że chcę rozwodu. Że zrobiłam już wszystko, co mogłam. I, że szanuję jego decyzję o przesiedzeniu przed telewizorem reszty życia, ale ja się na to zwyczajnie, nie godzę. Chcę czegoś więcej, zanim umrę z poczuciem niespełnienia. Patrzył na mnie z wyrzutem, z żalem, jakbym zmarnowała mu życie.
Tyle lat… A on nie zatrzymywał, nie dyskutował, nie pytał i nie prosił. Spakowałam kilka rzeczy, na szybko wynajęłam mieszkanie. Pierwszą samotną noc przepłakałam, bo ogarnęło mnie zwątpienie i strach. Córka mnie nie rozumiała, syn, kiedy się dowiedział, stanął murem za ojcem, którego jego zdaniem zostawiłam przez swoje fanaberie. A ja całemu światu chciałam wykrzyczeć, że nie jestem zimną, obojętną kobietą, której się w dupie poprzewracało. Bo zamiast z kimś, ale już tylko obok, wolałam byś sama i się jeszcze realizować. Brat powiedział mi tylko jedno: – Skoro już taką decyzję podjęłaś, to przestań się zadręczać i zacznij robić to, dlaczego wywróciłaś swoje życie do góry nogami. Dzieci cię kochają, więc z czasem zrozumieją. On też. Więc spakowałam się po raz kolejny i… wyjechałam 500 kilometrów stąd, do innego miasta i innego życia.
Dziś, po czterech latach od tamtej decyzji mogę śmiało powiedzieć, że żyję. Realizuję się zawodowo, wydałam książkę, zjechałam pół świata, poznaję nowych ludzi, odkrywam nowe pasje. Z byłym mężem mamy dobre stosunki, dogadaliśmy się i choć on chyba do dziś nie rozumie tego jak żyję, nie wypomina mi niczego, nie krytykuje. Śmieje się nawet czasem, że faktycznie z nim przyrosłabym do fotela, bo nadal w nim głównie odpoczywa, bo tak mu dobrze. Mi natomiast dobrze w biegu i wtedy, gdy zasypiam zmęczona z głową pełną pomysłów na kolejne dni. I wszystkim kobietom powtarzam, żeby nie dały sobie wmówić, że to normalne, że po tylu latach małżeństwa, stajecie się tylko przyjaciółmi, że wszystkie tak mamy. Żebyśmy nie pozwoliły sobie myśleć, że w tym wieku, to już niczego od życia nie możemy żądać czy zwyczajnie chcieć. Że zostało nam już tylko chowanie wnuków, przesadzanie kwiatów i lepienie pierogów na wigilie. Że już nie potrzebujemy czułości, bliskości i tego, żeby czuć się kobietą.
Wiesz, że miewam romanse? Tak, spotykam się z kimś, chodzę na randki, spędzamy ze sobą upojne noce. Nie szukam nikogo na stałe. Przecież w końcu, jeszcze jestem taka młoda. Ale gdy usłyszałam od moich dzieci: – Przepraszam mamo. Miałaś rację, nie poznajemy cię, tak bardzo odżyłaś, zakwitłaś. Ten rozwód, to najlepsza rzecz jaką mogłaś zrobić. Dla siebie, dla nas. Bo patrzenie na to, jaka jesteś szczęśliwa i pełna życia, jest lekcją. Lekcją, że zmian można dokonać w każdym momencie. I, że trzeba pamiętać o sobie, bo nikt inny tego za nas nie zrobi. Jesteśmy z ciebie dumni – to poczułam, że obrałam dobry kierunek. I, że płynę przez swoje życie dobrym kursem. I już nie zawrócę, bo zbyt piękne jest to, co przede mną.