Tego nie da się przeżyć! Niby tak się kochamy, tak nam jest ze sobą cudownie, eh i ach, spijanie z dziubków. A tak naprawdę – zastanawialiście się kiedyś, ile razem spędzacie czasu. Tak naprawdę na maksa razem? Pewnie większość odpowie: „Zdecydowanie za mało”. A ja wam powiem: „I bardzo dobrze!”. Bo coraz częściej dochodzę do wniosku, że nic tak nie szkodzi związkowi jak zbyt długie siedzenie sobie na łbie.
Masakra. Siedzę w domu z rozwaloną nogą. Uziemiona na maksa, frustracja wylewa mi się uszami, bo nienawidzę takiego uwięzienia, a wartością jaką w życiu cenię najbardziej jest wolność. Tymczasem zamknięto mnie w klatce gipsów, wyciągów i czterech ścian. Dobrze, że jeszcze popracować zdalnie mogę. Jakaś rozrywka. Ale w domu jest też ze mną mój mąż. Miesiąc na zwolnieniu, z wizją kolejnego miesiąca. Ogólnie to naprawdę fajny chłopak. Zawsze można na niego liczyć, ale on z kontuzją mega i do tego przeziębiony. Wczoraj co pół godziny podchodził (ja pracuję!) pytać, czy nie ma czasem głowy gorącej. Kręci się w kółko, bo wiadomo – na dworze -15, więc w chacie siedzi. I tak łazi bez konkretnego celu, chyba tylko jedne ma – żeby mnie wku*wić jeszcze bardziej. To kawa, herbata dziesiąta kanapka, telefon. Zaprosił sobie nawet panów od kanalizacji na kawę, bo coś koło nas robili, a tak zmarzli. Dla towarzystwa, żeby sobie pogadać. Myślałam, że go zabiję. Ba, nadal tak myślę, mówię, żeby chował wszystkie ostre rzeczy z zasięgu mojego wzroku, bo w końcu w niego czymś rzucę.
Dwójka sfrustrowanych dorosłych osób w chacie kolejny i kolejny dzień, to taka kurwa mieszanka, która potrafi wszystko rozwalić. On przeziębiony, więc umierający. Chusteczka chusteczkę w domu pogania. Kręci nosem, czepia się, próbuje przejąć kontrolę nad moim życiem nieustannie chcąc mnie z czegoś wyręczyć, jakby nagle z chorą nogą ubyło mi szarych komórek! Warczę, szczerzę zęby wcale nie w uśmiechu, bo jakbym dorwała się do jego tętnicy… To krew by tryskała na prawo i lewo, a na mnie pewnie nie zrobiłoby to najmniejszego wrażenia.
I tak sobie siedzę i myślę, że nic tak nie może zaszkodzić związkowi, jak długie przebywanie ze sobą. Wiadomo, urlop, ok. To zupełnie inna bajka. Jest miło, odprężająco, wszyscy zadowoleni, bo w końcu czas mogą spędzić wspólnie. Jest cudownie, nawet mimo małych starć. Choć ja z tych, co na wiele rzeczy mają wywalone i wiele odpuszczają nie przejmując się specjalnie pierdołami.
Ale codzienność krok w krok, kiedy włazicie sobie na łeb, pakując się w swoją wyrobioną od dawna przestrzeń. „Wzięłaś dowód”, „Zadzwoniłaś”, „Spytałaś”, „Masz coś do prania”, „Co na obiad” – ku*wa, jakaś faza natręctw. Jakbym wcześniej nie umiała funkcjonować społecznie i teraz trzeba mnie za rączkę prowadzić, o wszystko pytać, o wszystkim przypominać. HALOOO.
To nie dla mnie. Potrzebuję oddechu. Wolności. Samotności. Pamiętam, jak kiedyś, dawno temu, Kora powiedziała, że mają z mężem osobne sypialnie. Wszyscy się oburzali, że jak to, że gdzie bliskość, intymność, co spaja związek? Jakby wspólna sypialnia mogła spajać. Błagam. Znam wiele par, które dzielą swoją sypialnię i co z tego? Koncepcja Kory mi się podoba. Bardzo. Im bliżej i więcej czasu jestem zmuszona spędzać w towarzystwie mojego męża (bo zmusza mnie do tego zastana sytuacja), tym bardziej doceniam, kiedy możemy mieć tylko swój czas. Kiedy każde zajmuje się tym, co aktualnie lubi, chce, musi, robi.
Nie umiem żyć w zależności, w ubezwłasnowolnieniu, które dla mnie zamyka się w:
„Czego szukasz?” – on.
„Swojego portfela” – ja.
„Już ci wziąłem”.
Wku*w. Wiem, przerysowany, przesadzony moja frustracją uwięzienia w ciele, które nie może mi pomóc się z tego wyrwać. Ale jak ON mógł wziąć MÓJ portfel, ja naprawdę umiem to zrobić sama. Umiem o siebie zadbać na co dzień. Nie potrzebuję niańczenia, wytykania, że o czymś zapomniałam, bo zawsze prędzej czy później bym sobie przypominała.
Dzisiaj to ja nawet nie marzę o dwóch osobnych sypialniach, ale o dwóch różnych mieszkaniach. Gdzie moglibyśmy być osobno, każde w swoim wkurzeniu, złości, ale też gdzie można by było od siebie odpocząć. Zdystansować się, spojrzeć na siebie trochę z boku i znowu się wspólnie pośmiać z żartów. Tymczasem jestem jak najeżona igłami. Nienawidzę.
Nie mogę zostać sama, wyciszyć się, poszukać w głowie pytań i odpowiedzi. Kiedyś przeczytałam, że miłość to spotkania. Zgadzam się, ale dziś dokładam do tego jeszcze jedno. Że miłość, ta na stałe, na co dzień, to też spotkania. Spotkania po pracy w domu, przy porannej kawie, przy wspólnym filmie wieczorem, w kinie… Te spotkania budują nasze szczęście, fakt, że możemy je z kimś dzielić. Jasne, że normalnie tego nie dostrzegamy. Kawa to kawa, wieczór fajnie, wspólne wyjście ekstra.
Ale teraz wyobraźcie sobie, że jesteście razem cały czas. Minuta po minucie. Ty siedzisz, czytasz książkę, on przechodzi – raz drugi, kręci się, coś mu nie pasuje. Tobie nie pasuje jego kręcenie się. Pytasz, o co chodzi, ale słyszysz tylko burknięcie pod nosem. Myślisz: „Ch*j, olewam”. Ale ile razy można? Sama jesteś nie lepsza. Bo ja wiem, że ze mną obecnie cholernie trudno wytrzymać
Chcę uciec. Przysięgam. Uciekłabym już dzisiaj, wyrwała się. Ale jak w końcu miałam okazję, to się auto popsuło, mrozu nie wytrzymało i znowu zostałam zamknięta w czterech ścianach. Nie mogę iść pobiegać w samotności, nie mogę wypić kawy w samotności. Pies zerka tęsknym okiem za długim spacerem, a mi pozostaje mieć nadzieję, że jakoś to będzie, jakoś to przetrwam. Ale gdyby miało to trwać non stop, my byśmy nie przetrwali. Nie tylko miłość, także związek to spotkania. I niech tak zostanie, niech tak będzie. Między tymi spotkaniami, niech każdy ma swój czas, swoje miejsca, swoje pragnienia i marzenia. I nie przestaje się realizować w oderwaniu od innych, nawet najbliższych.
Marzę o spacerze. Długim, najdłuższym na świecie. Przeglądam trasy w Tatrach, żeby wyjść na kilka dni i nie musieć schodzić. Bez ludzi. Sama. Ogarnąć swój wkurw. Poczuć siebie, dać przestrzeń swoim myślom. I wrócić. Z miłością i wdzięcznością za spotkania z moim mężem. A teraz modlę się, żeby nie dostał kolejnego L4. 😉