Go to content

„Muszę wcześnie wstać. Zaciągnę się zapachem kawy, obudzę dzieci i pójdę w swój dzień”. Czasami boję się, że upadnie. Zostanie tam ze swoim zamyśleniem i jakimś nieuchwytnym smutkiem.

Fot. iStock / MariaDubova

Widzę ją codziennie. Przy samochodzie z dziećmi. Czeka aż wsiądą. Sprawdza, czy są dobrze pozapinane w pasy. Czasami spuszcza głowę, jakby liczyła do 10-ciu, kiedy dzieci biegają wokół auta. Czeka. Rzadko się denerwuje. A jak podnosi głos, to nie podnosi już później głowy. Ciężko wsiada. Odjeżdżają.

Później bywa, że spotykam ją w sklepie…

„Nie, dzisiaj nie mają basenu, Ania angielski – pamiętaj proszę, bo ja nie zdążę”. Słyszę jak rozmawia przez telefon. Staje przez chwilę, jakby zgubiła wątek codzienności. Rozgląda się strzepując z siebie nadmiar myśli i idzie w stronę nabiału. Mleko, serki, jogurty – widać, że starannie wybiera, pamiętając kto co lubi. Ania malinowy, Bartek z cukierkami czekoladowymi. Koniecznie waniliowy. Czasami przystanie przy winach. Lubię patrzeć na ten moment zawahania. Pokiwa przecząco sama do siebie głową, czy z lekkim uśmiechem weźmie butelkę – to jak zapowiedź miłego wieczoru. Może ktoś do niej przyjdzie, porozmawia.

Przystaje przy wędlinach. Coś analizuje. Nigdy w pośpiechu, jakby każda rzecz była ważna, niekupiona pospiesznie – oprócz wafelków złapanych przy kasie. Czterech – po dwa dla każdego dziecka. Stoi zamyślona. Czeka na swoją kolej. Nieobecna. Ale uśmiecha się do pani, gdy podaje jej paragon.

Widzę ją czasami w wystawie sklepowej. Jak idzie i się przegląda. Poprawia włosy. Patrzy smutno niosąc zakupy z pobliskiego warzywniaka. Bywa taka zmęczona. Czasami boję się, że upadnie. Albo usiądzie na krawężniku i już nie wstanie. Zostanie tam. Z tymi zakupami, ze swoim zamyśleniem i jakimś nieuchwytnym smutkiem.

Za czym tęskni?

Lubię fantazjować na jej temat. Myśleć, że kiedyś miała pasję. Kochała taniec – jest w jej ruchu coś lekkiego, pomimo zakupów, krzyczących dzieci przy samochodzie i odliczania do 10-ciu. Więc może tańczyła. I była radosna, szczęśliwa. Zrezygnowała z marzeń, bo przecież rodzina jest najważniejsza. Tak powtarzała jej mama. „Musisz się ustatkować. Mąż to świętość, będziesz stara i brzydka, to nikt już cię nie zechce”. Więc rzuciła taniec, choć marzyła, by innych zarażać swoją pasją. Skończyła studia – jakieś ekonomiczne, bo to pewna praca. „Jakby co, to zawsze księgową możesz zostać i brać prywatnie zlecenia” – tłumaczył tata.

Rodzice – scenarzyści jej życia. W końcu to oni wiedzieli, co dla niej najlepsze. Sami tyle przeżyli. To nic, że zasypiali w dwóch osobnych pokojach. Ale mieli siebie. „Ktoś musi ci na starość podać szklankę wody” – mówiła mama. „Nie możesz zajmować się pierdołami” – powtarzał tata, gdy ona nieśmiało jeszcze o tej szkole tańca. „Życie jest poważne, to nie czas na zabawę” – słyszała.

I zapomniała. Reszta poszła według z góry ustalonego planu. Praca, mąż dziecko jedno i drugie niedługo później. „Bo wiesz, najlepiej w jednych pieluchach zostać”.

Jest dobrą mamą…

Choć może za rzadko tak o sobie myśli. Widzę, jak zakłada z dziećmi na nogi rolki i śmieją się w głos ze swojej nieporadności na osiedlowych chodnikach. Czasami wyjeżdżają rano rowerami, w dzień wolny, i wracają późnym popołudniem. Dzieci się kłócą, które pierwsze wstawi rower do garażu. A ona uśmiecha się łagodnie. Czeka na rozwój wydarzeń. Widuję ich w parku. Ona siedzi z książką w ręce, a dzieciaki biegają po placu zabaw. Zawsze ma coś dla nich w torebce. Jabłko, albo jakieś cukierki.

Mąż? Rzadko przyjeżdża. Pracuje gdzieś, chyba w delegacji. A może po prostu w innym mieście. Daleko, skoro tylko na weekendy jest. A i te nie zawsze. Albo niecałe. Czasami tak bardzo na niego czeka. Siedzi w piątkowy późny wieczór w oknie. A kiedy przyjeżdża wspiera się na nim, jakby chciała na niego przerzucić choć część swojego codziennego ciężaru. Rano dzieciaki piszczą z radości budząc tatę. Idzie z nimi na spacer, czasami po zakupy. Wracają umazani lodami albo ptysiami.

Ale czasami nie czeka. Brakuje jej sił na czekanie. Całuje dzieci na dobranoc i zasypia na kanapie przykryta kocem. Budzi się, gdy on wchodzi do domu. Nie stać jej nawet na uśmiech. Chce spać. Spokojnym snem, bez gonitwy, tłumaczeń, planów i zakupów. Czasami rzuca mu pełne wyrzutu spojrzenie. „Nie dam rady tak dłużej” – czytam z ruchu warg. A on rozkłada ręce. Dziś ją przytuli, czy zaczną dyskusję, która skończy się nad ranem, a która i tak nic nie zmieni. Dobrze o tym wiedzą.

Układam dzień pod jej rytm…

W kuchni wcześnie rano zapala światło. Wciąga głęboko do płuc zapach kawy. Patrzy przez okno. Jakby przez tę jedną chwilę się zatrzymywała. Budzik. Zawsze wstaje przed nim. Dzieci, śniadanie, mycie zębów. I już są przy samochodzie. Jak zdąży to jeszcze zrobi zakupy. Później znikają. Ona w pracy, dzieci szkoła, przedszkole. Czasami jej tata porozwozi je na zajęcia, kiedy ona musi dłużej zostać w biurze.

Wracają późnym popołudniem. Ona z tymi zakupami wyciągniętymi z bagażnika. Przystaje, gdy dzieci zapomną jej przytrzymać drzwi. Bywa, że tam, pod tymi drzwiami, ociera łzy. Tak bardzo bym chciała ją wtedy przytulić. Podbiec i pomóc. Ale już są w domu. Obiad, lekcje. Jakieś pranie, Teleexpress, telefon – on dzwoni spytać jak minął dzień. Nie chce z nim rozmawiać, daje telefon dzieciom, które opowiadają z przejęciem, co się wydarzyło, a ona ma chwilę, by usiąść z kawą. Czasami, kiedy już wszyscy śpią, staje przed lustrem nago. Patrzy na swoje ciało. Wspina się na palce. Czekam czy zatańczy. Lekki obrót… Koniec.


Ubieram się powoli. Wciągam koszulkę. Krótkie spodenki. Jutro też dzień. Muszę wcześnie wstać. Choć może znowu wcale mi się nie będzie chciało. Zaciągnę się zapachem kawy, obudzę dzieci i pójdę w swój dzień. Przy samochodzie policzę do 10-ciu, jak się będą kłócić. I mleko się skończyło, muszę pamiętać.