6:30, poniedziałek
Budzik jak zwykle dzwoni zupełnie nie w porę. Nie mogę go wyłączyć… Boże, jak mi się nie chce wstawać. – Jeszcze tylko 16 godzin i się położę, głowa do góry – myślę. Wstaję. Szybko ogarniam rzeczywistość, budzę dzieci. Nuda, poniedziałkowa nuda: śniadanie, przedszkole, szkoła. W międzyczasie jeszcze tylko jeden warkocz francuski i jeden kok baletnicy – misternie uplecione i upięte, zgodnie z życzeniami. Ach i jeszcze ten cholerny plaster (muszę pamiętać, żeby wejść do apteki). Wsiadam do autobusu.
Miałam dziś piękny sen. Zamykam oczy i próbuję na chwilę do niego wrócić. Pamiętam, że był w nim ON, choć nie wiem jak wyglądał, to wiem na pewno, to był ON – śniłam wiele razy o tym zapachu. Miał takie ciepłe ramiona. Miło byłoby znów zasnąć i na chwilę w nich odpocząć. Może później wróci? We śnie zawsze wraca i zawsze jest mi żal się obudzić. We śnie nie muszę być taka samodzielna, zorganizowana, ani samotna.
Miłość, ten ktoś wyjątkowy. Nikt nie lubi samotności. Przecież ciągle szukamy bliskości drugiej osoby. Gdy jesteśmy mali potrzebujemy drugiego człowieka, żeby żyć – przewodnika. Gdy dorastamy, potrzebujemy go, żeby być – pragniemy tej wzajemności. Chcemy mieć kogoś, kto odwzajemni nasz uśmiech i uścisk dłoni, przygotuje rano śniadanie i powie „pięknie dziś się śmiałaś przez sen”.
W windzie biurowca kończę makijaż, patrzę w lustro. Jest całkiem dobrze. Nawet nieźle wyglądasz dziewczyno – mówię do siebie i starannie wygładzam włosy, żeby przykryć lekko siwe pasemko. Chyba ta w lustrze, to nadal trochę nastolatka. Pamiętam tamtą mnie bardzo dobrze, może tak bardzo się od siebie nie różnimy? Tylko, gdy teraz wracam do domu nie czeka na mnie uśmiechnięta mama. Trochę szkoda. Była zawsze taka ciepła, gdy wracałam.
Moje piętro, wysiadam.
8:15
Jest już spokojnie: praca, biurko i zespół – zupełnie inny świat. Szef ma dziś dobry humor, jakoś to będzie – myślę. Wszystko zwalnia do prędkości leniwego poranka, który mnie ominął. Dzień nawet trochę się przeciąga. Zaczyna się godzinę przed końcem, jak zawsze (no tak, poniedziałek). Szkoda czasu, zaciskam mocno oczy i otwieram, a potem po prostu muszę to wszystko jakoś skończyć na czas. Przecież nikt za mnie nie odbierze dzieci. „Wyślij” – wciskam i wybiegam z budynku.
16:07 byle do wieczora, za sześć godzin łóżko…
Jestem już spóźniona całe pięć minut, a przecież na miłość boską muszę zdążyć po dzieci. Doganiam dziesiątkę na przystanku i wsiadam. Uff, a jednak nadal nerwowo zerkam na zegarek. W oknie odbijają się twarze jakiejś pary – miło na nich popatrzeć, trzymają się za ręce. On tak uważnie pilnuje, by nie zachwiała się na zakrętach. Śmieją się, rozmawiają i tak na siebie patrzą… Ja przyglądam im się ukradkiem i tak bardzo zazdroszczę tej bliskości. Tyle w nich życia i emocji, że chyba zaczynam się bezwiednie uśmiechać. Wybiegam wybierając numer w telefonie i jeszcze przez chwilę widzę jak się obejmują, zanim tramwaj odjedzie. Zajęte. Trudno, muszę zdążyć, więc znowu biegnę, szybko, jeszcze szybciej, do szkoły.
Panicznie boimy się samotności. Lgniemy do drugiej osoby, jakby ta była gwarantem naszego istnienia. Bo to ona może nas dostrzec, dowartościować, dopełnić. Odciążyć i otoczyć parasolem bezpieczeństwa. Bo samotność jest taka obca i zimna, samotność to mieć tylko siebie…
Ciągle pędzę i gonię, taka jest moja codzienność. Może to i lepiej, im mniej wolnego czasu, tym mniej okazji do rozmyślań, łatwiej łapać chwile, które się ma.
16:45
Gdy wpadam do szkoły na świetlicy jest już niewiele dzieci. – Przepraszam kochanie, jeszcze pójdziemy do sklepu – mówię i zabieram Majkę. Biegniemy do przedszkola – trochę z pośpiechu, trochę dla zabawy. Jeszcze tylko zakupy i do domu.
Pod klatką Majka sobie przypomina, że ma przynieść na jutro doniczkę na plastykę. Dzwonię, w końcu piszę SMS-a. Nic. Trudno, nie mogę dłużej czekać: jest już późno. Wchodzimy na chwilę, Ola biegnie do ubikacji, ja odkładam torbę z laptopem. Wybiegamy i podjeżdżamy do pobliskiego marketu. Dobrze, że wzięłam plecak, zrobimy przy okazji większe zakupy.
18:50 nadal jest cholerny poniedziałek
Zapada już zmierzch, gdy czajnik nieprzyzwoicie zaczyna drażnić ucho. Dziewczyny bawią się u siebie, ja robię kolację. Pakujemy tornister na następny dzień, potem kąpiel. Nastawiam pranie. Świetnie sobie radzimy. Majka i Ola są wspaniałe, kiedy całuję je na dobranoc mówią – Mamo, jesteś najlepsiejsza, ale pokilaj nas jeszcze. Uśmiecham się i przypominam sobie jak moja mama całowała mnie na dobranoc. Lubię wtulać się w ich włosy gdy zasypiają, kłaść głowę na skraju łóżka i patrzeć na nie. Tarzać się w tym cieple. Wiem, że za chwilę obudzę się, a one będą już prawie dorosłe, nie będą miały dla mnie tyle czasu i nie pozwolą tak częsti gładzić się po głowach.
20:30 za godzinę się położę, jeszcze tylko godzina
Kuchnia ogarnięta, pranie też. Chyba wezmę długą kąpiel. Dzwonię jeszcze szybko do mamy.
– Cześć kochanie – pada w słuchawce.
– Mamo, jak dobrze cię słyszeć…
– Właśnie oglądamy z tatą film i trochę się posprzeczaliśmy, zadzwonię jutro, nie odpuszczę mu przecież tej uwagi o Recie Buttlerze, rozumiesz? – rzuca głośno się śmiejąc, a w tle słyszę mojego tatę, jak się z nią droczy.
– Pewnie mamo, całuję – mówię trochę łamiącym się głosem, bo przypominam sobie tę parę w tramwaju. Czuję jak ściska mi się gardło. Przecież nie takiego życia chciałam.
21:00 pora na łóżko
Ale się nie udało. Długą kąpiel zamieniłam na szybki prysznic. Włączam telewizor, leci „Masz wiadomość”. Boże, ile bym dała, żeby jeszcze uśmiechnąć się tak jak Maggie. Chce mi się płakać. Siedzę na tej kanapie i patrzę na wymyśloną miłość. Za ścianą śpią dzieci. Krzysiek wrócił dwie godziny temu.
– Obejrzysz ze mną film? – wołam. Cisza.
– Co? – rzuca po chwili – Obejrzyj sobie – dodaje półgłosem i zamyka drzwi. Siedzi tam, w swoich sprawach. Czasem zapyta o dzieci, o rachunki. Mówi, że trzeba zrobić przegląd samochodu i żebym przygotowała swoje PIT-y.
Czuć się samotnie w tłumie – bywa jeszcze gorsze, niż być samotnym na bezludnej wyspie. Być samotnym trzymając za rękę kogoś, to taki kawał lodu wbity w serce. Bo przecież tak blisko wcześniej tego kogoś się tam wpuściło, tak bardzo zawierzyło, bo miał być zawsze i miał być najmocniej. A dziś powoli odgina każdy twój palec, który kurczowo ściska jego dłoń.
23:00
Mam na imię Anna. Mam prawie czterdzieści lat, męża, dzieci. Wspólne wakacje raz do roku, święta u teściów… Od 15 lat, póki śmierć nas nie rozłączy. Ale nigdy wcześniej w życiu nie byłam tak bardzo samotna. Zazdroszczę mamie i tym młodym w tramwaju. Siedzimy obok siebie na kanapie, a dzielą nas kilometry. Stałam się kompletnie przeźroczysta, to prawie jakbym nie istniała naprawdę.
Może coś zgubiliśmy, a może tego nigdy nie było. Samotni we dwoje… Zasypiam. Jutro znowu zadzwoni budzik. Zapomniałam o tych plastrach, cholera jasna. Załatwię to jutro.