Lubię te poranki, gdy wpadający przez niezasłonięte okno świt, sprawia, że marszczysz nos. Otwierasz oczy, wzdychasz, a zaraz potem, wtulasz we mnie i mówisz, że tak strasznie ci się nie chcę. Że biuro cię męczy i ciągle te same twarze, że najchętniej zostałabyś tu. I śmiejesz się ze mnie, że znasz na pamięć moje myśli, dlatego wiesz, co zaraz powiem. Głaszcząc twoje aksamitne plecy, będę obiecywał, że zabiorę cię na koniec świata, jak tylko przyjdzie weekend. Ale najpierw, przygarnę cię do siebie jeszcze bardziej, żeby usłyszeć twoją cichą prośbę. I będę słuchał, przyspieszonego bicia serca, gdy ściągam z ciebie resztki nocy. Tak to sobie, zawsze wyobrażałem…
A potem zjemy szybkie śniadanie. I jak zwykle, pokłócimy o nieumyte naczynia i o to, że wczoraj to ty, wychodziłaś z psem.
Przestaniesz się boczyć dopiero w samochodzie, gdy przypadkiem znajdziesz bilety na wieczór. Na ten spektakl, o którym słyszę od dwóch tygodni. I będziesz udawać, swoje zaskoczenie, chociaż wiesz, że nigdy nie zapominam. O żadnej naszej rocznicy, bo szczęście nie pozwala na niepamięć. Po kolacji, znikniesz u mamy, a potem u koleżanki. Pewnie siedzicie, pijecie wino i narzekacie na swoich mężów. Tylko po to, żeby wrócić późnym wieczorem i powiedzieć – tak dobrze, że jesteś. Wiem, bo też tak wracam z każdej delegacji, z każdej podróży, gdzie dzielą nas setki kilometrów. Bo wiem, że gdy otworzę drzwi, twój zapach przypomni mi, że dotarłem do domu. Tak to zawsze widzę, gdy tylko zamknę oczy…
A gdy zniknę gdzieś, bo szef dał w kość. Zaszyję się w prawie pustym barze, a ty będziesz dzwonić. Pisać, że się martwisz, że cokolwiek się nie wydarzyło, to chcesz, żebym już wrócił. I wykrzyczysz mi potem, że mam serce z kamienia, że gówno mnie obchodzi co czujesz, kiedy się o mnie boisz. Że alkohol to żadne rozwiązanie, że zachowuje się jak rozpuszczony dzieciak. A ja trzaskając drzwiami, powiem tylko, żebyś poszła się leczyć, bo twoje pretensje nie mają sensu. Bo przecież nic się nie stało, a ty jak zwykle wszystko wyolbrzymiasz i niepotrzebnie, dramatyzujesz.
I gdy będę cię usiłował przeprosić, usłyszę, że czasem masz wrażenie, jakbyś mnie nie znała. I nic, o mnie nie wiedziała. Słowa, które bolą i wzbudzają strach. A po południu napiszesz, że tęsknisz, że miałem racje, że niepotrzebne to było. I zapytasz czy ci wybaczę, a przecież nie musisz tego robić, bo wiesz. Że ta prawdziwa miłość, nie karmi się gniewem, tylko pokorą i cierpliwością. I nie mogą jej pokonać, wypowiedziane w złości zdania. Te, których wieczorem, już żadne z nas nie będzie pamiętać. Takie obrazy, przewijają się w mojej głowie…
A nocą, będę się uczył na pamięć, każdego centymetra twojego ciała. Słuchał przyspieszonego oddechu i kochał, do utraty tchu. I do łez, kiedy mówię ci, że jesteś wszystkim co mam, a ty całując moje dłonie, dziękujesz. Za każdy nasz wspólny poranek i rozbity w nerwach talerz. Za każdą rozłąkę, którą kończy wyczekany powrót. Za te lata, gdy zwątpienie rozwiewał bukiet kwiatów i pytanie, czy zostaniesz ze mną, na zawsze. I będę cię zapewniał, że nigdy nie będzie inaczej, bo nie umiem i nie chcę, wyobrażać sobie twojej nieobecności. Bo całe swoje życie, właśnie na ciebie czekałem, bo nigdy nie byłem bardziej pewny. A do snu, ukołysze nas poczucie bezpieczeństwa i przynależności do siebie. I spokój, który przynosi tylko dobre poranki. Bo nawet, jeśli rozpęta się burza, to nigdy taka, żeby nie można było wszystkiego od nowa odbudować. I znowu mi powiesz, że to nieprawda, że zachody słońca lubi się tylko wtedy, gdy jest się smutnym. Bo ty je kochasz, odkąd oglądasz je ze mną. A ja kolejny raz odetchnę z ulgą, że zasypiam przy właściwej kobiecie. Tylko o tym marzę, od ponad roku…
Mijałem cię dziś, na długim korytarzu. Odpowiedziałaś uśmiechem na moje „dzień dobry”, nawet zapytałaś, co słychać. Jak zwykle skłamałem, że wszystko się układa, że mnóstwo zajęć, ale da się żyć. Patrzyłem, jak znikasz za drzwiami gabinetu i przez moment przeszło mi przez myśl, żeby cię zatrzymać. Ale gdy widzę cię taką rozpromienioną, gdy rzucasz się mu na szyję, to wiem, że nigdy nie wyślę tego listu. Widzę was, gdy razem wychodzicie, a ty tak mocno ściskasz jego dłoń. Jego usta zawsze lądują na twoim karku, gdy wsiadasz do samochodu.
Bo z nią tak czasem jest, z tą najważniejszą i upragnioną, że w pośpiechu się pomyli. I zapuka tylko do jednych drzwi. I pozwala kochać, ale tylko w sobie. Tylko w ukryciu, tylko zmysłami i wyobraźnią. Nie zdradza się gestem ani spojrzeniem. Nie zmienia barwy głosu, nie pozwala wyznaniom wydostać się na zewnątrz. Trwa w ciszy i niemej zgodzie. I nadziei, że kiedy odejdzie, to tylko po to, żeby wrócić. Tym razem, już z właściwym adresem…