Poznali się przypadkiem. Głupi żart przez telefon. Jego ładny głos, jej wesoły śmiech. Rozbawił ją, a przed chwilą płakała.
Lubiła z nim rozmawiać. Najpierw były słowa pisane. O pracy, pogodzie, rodzinie, życiu. Standard. Potem poznawali swoje głosy.
Od radości po smutek, złość i strach. Wielka miłość? Nie, nie w tym scenariuszu. Bo tylko jednostronna. Ona go fascynowała. Była daleko, taka nieosiągalna, nie widział jej na żywo. A tych kilka zdjęć nie oddaje rzeczywistości. Mimo to fala uczuć go zalała.
Jej nie. Już raz się w jednej topiła. Oddała duszę i ciało komuś, kto był i zniknął.
Miał kochać, choć trudna to była miłość. I być. Był, ale gdzieś indziej. Niby tak blisko, a naprawdę tak daleko. Na wyciągnięcie ręki i sto lat świetlnych od niej. Dlatego założyła kapok. Związała w talii osy najciaśniej jak mogła, by nie czuć nic, a jednocześnie być bezpieczną na wypadek kolejnej fali. A ta nadeszła niespodziewanie. W jego postaci. Dalekiego głosu.
Nie umiała kochać?
Umiała. Tyle osób przecież kochała, tych najbliższych. I przyjaciółkę z sąsiedniej ulicy, która znała jej wszystkie sekrety. Dziecko, najważniejszą istotę w jej życiu, nadającą wszystkiemu sens. I tego, przez którego nałożyła kapok, też kiedyś kochała. Ale teraz ciasny kapok nie pozwalał się poruszyć, a ona sama nie umiała go zdjąć. A może i nie chciała?
A czy on, ten z ładnym głosem, umiał kochać?
Tak, choć początkowo myślała, że to na wyrost, że może udaje albo że tylko się chwilowo zadurzył. Ale fala była nadal i nie opadała. A powinna. Bo on nie powinien był umieć kochać. Bo od dziecka nie znał miłości. Znał całą feerię emocji i uczuć – strach, poniżenie, upokorzenie, złość, bezradność. Ta ciągła niepewność. Czy ojciec przyjdzie po kieliszku, czy będzie najpierw wyzywał mamę czy go uderzy, tak dla zasady, żeby od razu nie fikał.
Pamięta przerażenie mamy, która chodziła, jak w zegarku byleby tylko ojca nie rozjuszyć. Herbata w szklance z metalowym, nakładanym uchwytem. Posłodzona dwiema łyżeczkami. Kawa w kubku, tym dużym wyszczerbionym odrobinę. Gorzka. Nigdy na odwrót.
Gazeta naszykowana. Nie daj Boże, jakby w kiosku zabrakło. Nowakowa nie raz widziała jego podbite oko, toteż już zawczasu zostawiała jedną specjalnie dla nich, co by chłopak znowu manta nie dostał.
A manto mogło być za wszystko. Za zbyt wolno jedzony żurek na przykład. Ojciec go uwielbiał, więc mama gotowała go zawsze we wtorek. On nie lubił żurku. Tak bardzo nie znosił. A jeść musiał, bo z obiadem czekali na ojca aż wróci z pracy. Mama nalewała mu jak najmniej, ale ojciec kazał dolewać, co by chłopak duży urósł.
Ojciec w wojsku był. Drylu syna uczył. Pasem, kablem, otwartą dłonią lub pięścią. Za niedokładnie ułożone ubrania w szafie.
Za chęć pomocy mamie, gdy zmęczona niosła wodę w misce, by pomyć podłogi. Kobita przecie jest od sprzątania, ty mi synu lepiej po fajki leć. Leciał w trymiga. A jak wracał, spocony cały, bo nie chciał mamy samej z nim zostawiać, to zastawał mamę zapłakaną. Znów mi synek krew w nosa poszła. Nie martw się, zmęczona jestem, to od tego. On widział jednak siniaka na twarzy mamy, ale udawał, że wierzy.
Grali w tą grę i grają nadal. Bo tak lepiej, łatwiej. Nie raz miał dłonie zaciśnięte w pięści. Jeden ruch. Oddałby. Może ojciec by spokorniał. Przecież szans już nie miał. Kurczył się, chorował, a syn wielki jak dąb. Od żurku.
Kochał mamę. Miłością opiekuńczą. Ojca, sam nie wiedział. Tyle razy chciał zareagować, zrobić coś, ale zastygał. Jak wtedy, gdy miał te kilka lat. Synuś cichutko, mówiła szeptem mama. Co by ludzie powiedzieli, ojca z pracy by wyrzucili. Co ja bym do garnka wrzuciła. Rodzina by się mnie wyrzekła, jakbym ojca zostawiła.
No więc on ją pokochał. Samoukiem był w tej miłości, bo nauczyć się jej nie miał skąd.
Ona jego nie. A kochać umiała. W domu, tak przeciętnym idealnie nie było, ale czuła miłość rodziców. Matki wręcz nadopiekuńczej. Ojca trochę wycofanego, który miłość pokazywał, ale nie wyznawał. Kochała ich. Szczególnie gdy dorosła. Nie było wątpliwości.
Kochała dziecko swoje. Nad życie. Gdyby trzeba mu było oddać serce, nie zawahałaby się ani chwili. Ono było darem, ślicznym, mądrym. Dziecko czuło tą miłość. Było szczęśliwe.
Jego, tego od kapoka, też kochała. Kiedyś. Najmocniej. Mieli razem zdobywać świat. Było tak pięknie, ale on wolał kogoś bardziej. To tak bardzo bolało. Założyła więc ten kapok. Jakby mogła to by się nim dwa razy owinęła. Nie czuć nic. Tak będzie najlepiej. Zastygnąć i wyłączyć tę aplikację, miłością zwaną, by energii nie pożerała. Po co ryzykować. Nie chciała kochać, by nie czuć już strachu, niepewności, upokorzenia.
On natomiast chciał kochać, by nie czuć już strachu, niepewności, upokorzenia. By dać to, czego nie dostał. Podarował jej. Ale ona w kapoku nic czuje. Nie wie, czy go zdejmie. Zrobił się wygodny. Tak łatwo się w nim dryfuje przez życie.
Autorka:Poli-Ann