– Czemu nie umiemy się dogadać?
– Nie wiem…
– Ale zobacz, kiedyś jeszcze próbowaliśmy. Chociaż się kłóciliśmy. A dzisiaj?
– Tak, wiem.
Chciała spytać, czy ją jeszcze kocha, ale zabrakło jej odwagi. Bo jakby też powiedział: „nie wiem’. A ona nie była na to zupełnie przygotowana. Chciała wierzyć, że jeszcze się znajdą, że jeszcze im na sobie zależy, że się kochają. Są po pierwszej wspólnej terapii. Opowiadali, co sprawiło, że się w sobie zakochali.
Ona pokochała go chyba od razu. Za ten uśmiech i optymizm do świata. Wysoki i przystojny z tym „miał coś w sobie”, może to energia, która biła od niego. Na studiach grał w koszykówkę. To była jego pasja, chociaż zawsze pozostawała na amatorskim poziomie. „Jakoś się nie poskładało” – mówił, gdy pytano, czy grał zawodowo. Szybko wyprowadził się z domu. Już w szkole średniej mieszkał w internacie. Jego dom – wieczna awantura. Ojciec pił, matka wysyłała syna, żeby go szukał po knajpach. Ona płakała, jak jej opowiadał, że gdy miał 10 lat ojca z knajpy wyciągał. Był jedynakiem. Bez jakiś bliskich rodzinnych relacji, jakby bez domu.
On zakochał się w jej włosach. Długie, brązowe. I piegi na nosie. Pamięta, jak się śmiała z jego dowcipów – tak zupełnie szczerze. I dłoń miała taką malutką. Potrafiła słuchać, mogli rozmawiać ze sobą przez całą noc. Mówił jej rzeczy, z których nigdy nikomu się nie zwierzał. O ojcu. O matce, która mu kiedyś powiedziała, że gdyby nie wpadła, to pewnie nie miałaby dzieci.
Jego surowe dzieciństwo i ciepło, które biło od niej… Mówiono o nich, że są dowodem na to, że przeciwieństwa się przyciągają. Nawet fizycznie się różnili. Ona drobna, filigranowa i on z tymi swoimi prawie dwoma metrami…
– Nie wiem, w którym momencie przestało nam zależeć…
– Ty miałaś wieczne pretensje, że wychodzę, że mnie nie ma…
– A tak nie było? Ja sama z dzieciakami, a ty latałeś wiecznie, bo trening, bo mecz z kolegami…
Znowu podnosi głos, znowu narzeka, znowu ma pretensje. „Oszaleję” – myślała. „Oszaleję, bo on tego nie rozumie, jemu się wydaje, że wszystko jest okej, że ja się czepiam dla zasady”.
Potoczyło się jak zwykle, nic nadzwyczajnego. Zamieszkali razem. On ją wyciągał na mecze – była jego najwierniejszym kibicem. Organizował wyjazdy w weekend. Zawsze był w ruchu, aktywny. Ona – najmłodsza z czworga rodzeństwa, kiedy to już starsi rodzice nie mieli sił jeździć z nią na rowerze, czy zbierać w góry. Wychowali trójkę. Na nią zabrakło im i zdrowia i energii. Wychowała się w domu z zasadami, gdzie rodzina jest najważniejsza, gdzie z szacunkiem się do siebie wszyscy odnosili. A on jej pokazał taki trochę inny świat, w którym jest miejsce na szaleństwo, na ciekawość. Uwielbiała, gdy kazał jej się pakować mówiąc: „Mam pomysł”. Od wielu lat nikt go nie ograniczał, sam sobie był panem. Ale jej potrzebował. Tej bliskości, delikatności, nawet tego obiadu, który codziennie gotowała. Śmiał się z tego na początku, żartował, że nie musi, ale kochał ją za zapach domu, którego nigdy nie miał.
– Naprawdę nie rozumiesz, że potrzebowałam pomocy, że miałam poczucie, że koledzy, treningi są dla ciebie ważniejsze?
– Ale nigdy mi tego nie powiedziałaś.
– Jak to nie mówiłam? Prosiłam, żebyś został, żebyś nie wychodził.
– Chciałaś mnie zatrzymać w domu, kiedyś ci nie przeszkadzało, że wychodziłem…
Właśnie… To „kiedyś ci to nie przeszkadzało” między nimi stoi, jak mur. Ona wkurza się, kiedy to słyszy. Bo co to za tłumaczenie? Kiedyś. Kiedyś było inaczej, nie mieli dzieci, byli młodsi, to inna rzeczywistość. Jak on może to w ogóle porównywać. I kiedy on mówi: „Ale ja się nie zmieniłem, o co ci chodzi”, to ona jedyne, co czuje to bezsilność i brak wyjścia z sytuacji. Jakiegokolwiek wyjścia, zrozumienia. „Ja też się nie zmieniłam” – myśli gorzko.
A przecież za to właśnie się pokochali. Ona jego za to szaleństwo, za to czerpanie z życia garściami, a on ją za domowe ciepło, za to, że zawsze ma gdzie wrócić, gdzie ktoś na niego czeka. I przecież nie chodziło mu o ten ciepły obiad, tylko o nią, dla której oni – rodzina, byli najważniejsi.
Nie potrafią ze sobą rozmawiać. Tyle żalów się nagromadziło. On woli wyjść z domu niż słuchać jej wiecznych uwag, że za mało zajmuje się dziećmi, że może by tę koszykówkę rzucił, w końcu to tylko liga osiedlowa, że znowu nie umył kubka po sobie.
– Kiedy ostatni raz zrobiliśmy coś razem, bez dzieci?
– Nie pamiętam… – zaskoczył ją tym pytaniem…
– Może pojedziemy gdzieś…
Mówi bez przekonania, bo ona zawsze od lat znajduje wymówki. Bo dzieci, bo jedno kaszle, a drugie smarka. Bo kasy za mało na jakieś wariacje. Dawno już jej tego nie proponował. A ona ma w głowie gotową odpowiedź, automatyczną: „Ale jak to sobie wyobrażasz, co z dziećmi…”. Nie mówi jednak tego głośno. Widzi jego smutne oczy, naprawdę są smutne. I czuje, jak po jej policzkach płyną łzy.
To co w nim pokochała dzisiaj jest ich największą zmorą. To co on pokochał w niej teraz tylko ich dzieli. „Pojedziemy” obiecała sobie. Wie, że to niczego nie rozwiąże, że to czubek ich własnej góry lodowej – tego chłodu, który się między nich wdarł. Ale nie ma już siły walczyć, nie ma siły go zmieniać. Czemu chce zmieniać to, za co kochała wtedy? Nie wie.
A on patrzy z nadzieją, bo nadal ją kocha. Bo nadal chce jej pokazać cudowne miejsca i spędzać z nią długie godziny na rozmowach choćby łowiąc wspólnie ryby. Nie chce jej zmieniać. Chce, żeby była, żeby przypomniała sobie, że można oszaleć i zwariować. Jak kiedyś. Kiedyś im to nie przeszkadzało…
… Gdyby tak przyjrzeć się temu, co nas dzisiaj dzieli, a kiedyś łączyło…