To podobno normalne, że chcemy zrozumieć: siebie, świat, ludzi, los. Przeważnie się nie udaje. Bierzemy, co nam świat daje, z pełnym dobrodziejstwem inwentarza, albo się spalamy, walcząc z tym, co przychodzi. Im mocniej walczymy, im bardziej się szarpiemy, tym mocniej boli – niczym zwierzę złapane we wnyki, które próbuje się wyswobodzić o własnych siłach. Tak naprawdę niewiele możemy zrobić. Możemy sobie powtarzać, po buddyjsku, że „to wszystko przeminie”, czy po chrześcijańsku, że „co Bóg dał, Bóg mógł odebrać”.
Od jakiegoś czasu patrzę, jak u mnie wszystko mija. Kawałek po kawałku, tracę: samochód, mieszkanie, firmę, przyjaciół, pieniądze, zdrowie, miłość… Wszystko, na czym mi zależy, nagle znika. Koty się gubią, psa muszę oddać, zmysły wariują, uczucia płowieją i znikają, niszcząc wcześniej wszystko, co się z nimi zetknęło. Guz zabiera mi kontrolę nad samą sobą, kawałek po kawałku. Serce się buntuje.
Utkwiło mi w pamięci zdanie, napisane przez Tomasza Jastruna chyba, że gdy miłość płonie, my z nią płoniemy, a gdy gaśnie, my gaśniemy z nią. Następuje koniec, który zwykle jest brutalny, niesprawiedliwy i rani głęboko. Podobno potem przychodzi nowy początek i nie rozumiemy, jak mogliśmy wcześniej tak szaleć i dawać się tak kaleczyć – ale tego jeszcze nie wiem, na razie obserwuję same końce, bez nowych początków.
Skala uczuć wokół wszystkiego, co się dzieje, przerasta mnie. Choroba mi nie pomaga w opanowaniu emocji i wytłumaczeniu sobie, że to minie – moje uczucia z powodów medyczno-fizjologicznych są trudne do ogarnięcia. Staram sobie wszystko tłumaczyć, oswajać – ale co jeden temat rozgryzę i pogodzę się z nim, dzieje się coś nowego, i praca musi być wykonywana od nowa. Z tego błędnego koła nie ma wyjścia w zasadzie. No może się wydawać, że jest, ale tak naprawdę to żadna opcja. Jakiś czas temu czytałam wywiad z Urszulą Dudziak, w którym opowiadała o tym, jak jej się świat walił – w krótkim czasie straciła męża, pracę, pieniądze, perspektywy. Zostały jej małe dzieci, choroby i ogrom goryczy. Musiała usiąść, ogarnąć się i pomyśleć, jak tu nie palnąć sobie w łeb. Po przeczytaniu tego napisałam do niej z krótkim pytaniem: „Pani Urszulo – to niech Pani zdradzi, jak sobie nie palnąć w ten łeb??”. Ku memu zdziwieniu dostałam odpowiedź, składającą się w zasadzie z jednego zdania: „Po prostu: nie”.
Doświadczenia ostatnich miesięcy sprawiły, że rzeczy proste cenię sobie potrójnie i najmocniej do mnie przemawiają, zapewne dlatego te trzy słowa stały się moim mottem. Czasami nie da się na poczekaniu znaleźć sensu w życiu, a żyć trzeba dalej. Mój życiowy cel nagle skurczył się do tego: przeżyć. Wbrew wszystkiemu. Czy wierzę w lepsze jutro? Nie. Nie myślę o tym, co będzie, bo ostatnio za każdym zakrętem widzę po prostu kolejny zakręt. Tracę wszystko, jedno po drugim, i nie wiem jeszcze, co – i czy w ogóle – dostanę coś w zamian. Czasami łez już nie mieszczę. Czasami śmiech mnie obezwładnia. „Jaka róża, taki cierń – nie dziwi nic. Jaki kamień, taki cios – nie dziwi nic…”
Co do miłości, to jawi mi się w czarnych barwach wyłącznie. Skopała i rozorała mnie tak bardzo, że nie wyobrażam sobie powtórki z rozrywki. Nie wierzę, że MI się może udać. Miała mi dodać skrzydeł, a poprzestawiała, co się dało. Wyrwała cały zapas słów, cały spokój. Nauczyłam się, z trudem, polegać na kimś jeszcze poza sobą, by się przekonać, że to jakaś fatamorgana była. I trzeba się uczyć na nowo wszystkiego.
Nie znam się na tym, ale jeśli założyć, że siła zniszczenia PO jest równa sile uczucia W TRAKCIE, to jakieś tornado mi się trafiło.
A kiedy się coś takiego kończy, a obok tego w gruzach znajdzie się kilka innych spraw, które dotąd budowały Ci życie, to logiczne, racjonalne myślenie oraz powściągliwość uczuć są niezwykle trudne do osiągnięcia.
Zakochałam się w tej rzeźbie z obrazka, oddychając z ulgą na myśl, że sztuka tak cudownie podsumowuje wydarzenia i reprezentuje życie – dwoje dorosłych siedzi do siebie plecami, skłóconych, poranionych, zbyt dumnych, by wyciągnąć rękę na zgodę – a ich małe, wewnętrzne dzieci pragną jedynie, żeby ktoś ich przytulił.
Moje małe, wewnętrzne dziecko nie pamięta, kiedy się przytulało, bo mój duży, wewnętrzny dorosły skupił się mocno na obrażeniu się na świat. Dziecko jest poranione, ale nadal ufne, a ja staram się ze wszelkich sił wybić mu z głowy tą potrzebę bliskości, wiarę w człowieka i w to, że będzie dobrze. Walczymy ze sobą, ja i moje drugie ja.
Podobno potrzeba minimum 4 przytuleń dziennie, żeby przeżyć, 8 – żeby być zdrowym, 12 – żeby się rozwijać.
Trwamy, oczekując…