Patrzy na swoją córkę, czteroletnią Igę i wie, że ona to najlepsze co mogło ją w życiu spotkać, bynajmniej dotychczas.
Boże jak ja go kochałam. Nieziemsko przystojny, męski. Siedział sam w knajpie i od razu przykuł mój wzrok. Był w nim jakiś smutek. I te oczy. Utonęłam w nich.
Później, jak zostawił mnie po raz kolejny, biegałam do kościoła jak porąbana. I modliłam się najgłupiej, jak mogłam na świecie: „Proszę, żeby do mnie wrócił. Niech wróci, niech zdradza, ale niech jest”.
Ktoś by powiedział: klasyczna wpadka. Kłóciłabym się, że nie klasyczna, że planowana, że chciana. Skłamałbym w połowie. Bo to ja chciałam i planowałam tę ciążę. On nie. Był zaskoczony. „To nie bierzesz tabletek”, spytał, choć nie zrobił tego nigdy wcześniej, jakby normą było, że do mnie należy zabezpieczenie się. No tak, w końcu to ja mogłam zostać z dzieckiem, on raczej nie.
Głupia? Ale ja się bałam, że go stracę. Wtedy myślałam: „Pokocha mnie bardziej, jak urodzę mu dziecko, wtedy zawsze przy mnie będzie”. Jakbym już wtedy czuła, że nie kocha mnie wystarczająco mocno, by przy mnie być.
A ja tak bardzo chciałam być kochaną. Głupia? Pewnie tak. Ale to mój ojciec odszedł, gdy kończyłam 13 lat. W moje urodziny wyściskał mnie i wyszedł. Wtedy, gdy zaczynałam być kobietą. Gdy potrzebowałam jego akceptacji, zachwytu w jego oczach. Kiedy chciałam dla niego być piękna. A on to wszystko odrzucił.
Więc tak, bałam się, że on też mnie zostawi. A co mogłam mu dać więcej oprócz siebie – tylko dziecko.
„Chyba zwariowałaś” – powiedział, gdy pokazałam mu test. „To jakiś żart, jesteś niepoważna”. Stałam zdezorientowana. „To nic, to nic, jest w szoku, potrzebuje czasu… w końcu to szok”, myślałam.
Tak, dla niego to był szok. Trzasnął drzwiami i wyszedł. Kiedy do niego wydzwaniałam odebrał i spytał tylko: „Co chcesz z tym zrobić?”. Prosiłam, żeby przyszedł, że porozmawiamy.
I przyszedł. Na drugi dzień. Po nocy, której nie przespałam. Po walce, którą stoczyłam w sobie – usunąć, czy nie. Ale to przecież jego dziecko. Matko, jak ja głupio kochałam. Najgłupiej na świecie. Tuliłam go, szeptałam, że wszystko się ułoży, że będziemy mieć dziecko, że będzie cudownie. A on siedział sztywno na kanapie. „Będziesz tego żałowała” – tyle mi wtedy powiedział.
Przeprowadził się do mnie. To wtedy był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Patrzyłam, jak układa swoje koszulki, jak skarpetki upycha do szuflady. Nawet książki swoje ulubione przyniósł. Stały na podłodze, nie zdążył dojechać regał, który dla niego zamówiłam. Był zły, ale zrobiłam jego ulubioną kolację, udało mi się go udobruchać.
Był nadąsany, ale co się dziwić, dla niego to nowa sytuacja, nowe miejsce, które oczywiście, że znał, ale nigdy wcześniej nie mieszkał. Trudno jest się rozstawać ze swoimi ulubionymi szczegółami – tłumaczyłam go. Nie miał czasu na wybieranie łóżeczka i wózka. Gdy powiedziałam, że to będzie córka, powiedział: „Niech ma na imię Iga”, a ja płakałam ze szczęścia wierząc, że w tym momencie ją pokochał, że zrozumiał, że to wszystko dzieje się naprawdę. Iga, Igunia – pięknie.
„Dlaczego śpisz na kanapie” – pytałam, a w odpowiedzi słyszałam, że nie może spać obok mnie, kiedy ja z tym wielkim brzuchem. Na seks też nie miał ochoty. Gdy wychodziłam z inicjatywą mówił: „Daj spokój, gdzie ty z tym brzuchem i cyckami z mlekiem, jakbym się miał pieprzyć z własną matką”. Miał rację, co to za atrakcja kochać się z kobietą, która tak wygląda. Nie przytyłam dużo, miałam chyba 10 kilo więcej w dniu porodu. Jakby to miało jakieś znaczenie. Dla niego miało.
„Gdzie jesteś” – wysyłałam SMS-y, gdy nie odbierał telefonu. Iga płakała, to chyba kolki, a jego nie było całe dnie, czasami noce. „Nie dam rady” – dzwoniłam jeszcze wtedy do mojej mamy, a ona mówiła: „Kochanie, spokojnie, to trudny czas, wytrzymasz, zobaczysz, wszystko się ułoży. Musisz być twarda dla Igi”.
I byłam twarda. Gdy zgwałcił mnie pijany po jakieś służbowej imprezie. „Dziwka” – rzucił mi na koniec. Zasypiałam wtulona w Igę i płakałam. „To nic takiego, on nie chciał, denerwuje się, bo jestem wiecznie zmęczona, muszę zacząć bardziej się starać.” Wstałam z uśmiechem. Zrobiłam jajecznicę, której nie zjadł, bo był umówiony z kolegą na tenisa.
Poprosiłam mamę, by wzięła Igę do siebie na jedną noc. Mała miała pół roku, mogła zostać poza domem. Już dawno jej nie karmiłam. On nie mógł znieść moich wiecznie mokrych koszulek i staników. Poszłam do fryzjera, zrobiłam sobie paznokcie, przygotowałam kolację. To wtedy mi powiedział, że to pomyłka, że mnie nie kocha, że jest tylko ze względu na Igę. „Nie rób cyrku” – powiedział, gdy zaczęłam płakać. Ale wtedy się nie wyprowadził.
Zaczęłam zostawiać z nim Igę. Bo przecież tylko dzięki niej mogłam go zatrzymać. Gdy spała, mówiłam, ze skoczę po zakupy, że mama dzwoniła i muszę do niej iść. Dzwonił: „Wracaj ona ryczy, pewnie jest głodna”. Iga zapłakana zasypiała na moich rękach. A on wychodził. Nie mógł znieść tego skowytu. Przestałam wychodzić.
Jak nisko trzeba upaść? Jak długo można kochać? Zmieniłam imię na „Poczucie Winy”. Ono jedyne mnie nie opuszczało. Byłam winna, że jego nie ma w domu, że wraca wkurzony, że za krótko piekłam mięso, że moja zupa pachnie jak żarcie dla psa, że wyglądałam jak zapchlony kundel. Gdy pytałam za co to wszystko, odpowiadał: „Przecież sama tego chciałaś. Czasami zastanawiam się czy ten bachor jest mój”. To wtedy rzuciłam się na niego z pięściami. Dostałam raz. „Głupia dziwka”.
Gdzie trzeba się znaleźć, żeby otworzyć oczy szeroko? Iga miała rok, gdy się wyprowadził. Nikomu nie powiedziałam. Nawet mojej mamie. Wiedziałam, że wróci. Modliłam się o to całe noce. Zostawił swoje książki. Po tygodniu wszedł jak gdyby nigdy nic. Chodziłam na palcach, żeby go nie wystraszyć, żeby nie uciekł. Myślałam, że jak mnie nie zauważy, to zostanie już na zawsze, że zrozumiał, że jednak mnie kocha. I że kocha Igę.
Głupia? „Dlaczego” – myślałam, kiedy pobił mnie drugi raz. Leżałam na podłodze i zastanawiałam się „dlaczego?”. Wiedziałam, że mnie zdradza, zresztą nie krył się z tym. Gdy próbowałam walczyć, mogłam liczyć tylko na pogardę: „Myślisz, że ktoś by z tobą wytrzymał?”. Więc dziękowałam za to, że chociaż on wytrzymuje, że niech będzie, że to kryzys, który minie, a który przychodzi z dzieckiem.
„Wszystko się ułoży”, powtarzałam jak mantrę. Że głupia? Pewnie tak. Nie poszłam do pracy, bo nie dało się zasłonić siniaka koło oka. Zresztą ile razy Iga może mnie uderzać zabawką.
Spakowałam się wtedy. Iga płakała, a ja pakowałam nasze rzeczy. Nic nie czułam. Jakby nie było we mnie uczuć. Tylko zadanie do wykonania. „Odejdź nim cię zabije” brzmiało mi w głowie, choć nie wiem, skąd przyszło.
Trafiłyśmy do domu samotnej matki. Stanęłam w drzwiach z walizką w jednej ręce i z Igą w drugiej. Stałam i płakałam. Nad sobą, nad nim, nad moją córką. To ona mnie uratowała. Zobaczyłam w niej siebie. To wtedy, gdy wyszedł do pracy spojrzałam na nią i wyobraziłam sobie jej życie… „Chcesz dla niej tego samego, chcesz, by ona żyła tak, jak ty?”. To jak dotknięcie w sobie dziecka. Nie, ja wtedy nic nie rozumiałam. Wiedziałam tylko, że muszę wyjść. Myślałam o tym, co muszę zrobić za godzinę, dwie. Bez planów. Z godziny na godzinę, później z dnia na dzień.
Chciałam, żeby nas szukał, żeby przyszedł i przeprosił, żeby obiecał, że on już nigdy i że teraz naprawdę na zawsze. To nigdy się nie zdarzyło. A ja po roku przestałam na to czekać.
To, gdzie dziś jestem, to długa droga. To droga od bycia ofiarą do zrozumienia, że się nią było. Czy potrafię inaczej? Nie wiem, ale patrzę na Igę i wiem, jakiego życia nie chcę dla niej. Nie chcę, by ona uczyła się ode mnie tego, co jest istotą kobiecej słabości – tej głęboko skrywanej potrzeby bycia kochaną i akceptowaną przez mężczyznę, przez byle jakiego mężczyznę. Mam nadzieję, że dla niej nie zrozumiałam tego za późno.