Anka: „Marzę o tym, by nie kłócić się o kasę. By mieć dobre małżeństwo, szczęśliwe życie. Ale nie mogę udawać, że nic się nie dzieje. Nie mogę oszukiwać się, że mój facet jest odpowiedzialny. Zadam pytanie: dlaczego niektórzy ludzie wydają więcej niż mają? Dlaczego myślą tylko o sobie?!”
Na stole w kuchni poukładane paragony. Z supermarketu, drogerii, ze stacji benzynowej, nawet z cukierni, i piekarni. „Co ty robisz?” pyta Marcin stając w drzwiach. „Notuję wydatki”– stwierdzam krótko, nie podnosząc głowy znad kartki. Od dwóch miesięcy jesteśmy w separacji. Dziś przyszedł do Poli i Igi, naszych córek „Zadowolona jesteś z tego ciułania?” mruczy. Zaciskam zęby. Nie chcę awantur.
Obrazek sprzed kilku tygodni. Dzień wyprowadzki Marcina. „Stań na nogi! Pokaż, że potrafisz być wsparciem. Chodzi mi tylko o to” tłumaczyłam. „Przecież jest nam dobrze” protestował. „Tobie jest dobrze. Jesteś bezpieczny. Myślenie o rachunkach? Ja. Planowanie skąd weźmiemy na wakacje? Ja. Wszystko ja. Mam dość”. Z całej siły trzasnął drzwiami, zbiegł po schodach. „Nawet mieszkanie mu wynajęłam, czy to nie chore?” zwierzałam się później przyjaciółce.
Długo dorastałam do rozstania. Cena? Tęsknota, żal, że być może marzenia o rodzinie okazały się iluzją. Zysk? Kontrola. Zbliża się koniec miesiąca, mam pełną lodówkę i pieniądze na koncie. Dla mnie to dużo. Bardzo dużo. „Czy można rozstać się z powodu pieniędzy?” dziwiły się koleżanki. Tłumaczyłam to, co tłumaczyła mi mama – stosunek do pieniędzy odzwierciedla stosunek do życia. To barometr odpowiedzialności, rozwagi, tego czy traktujesz innych, szczególnie bliskich poważnie. Pierwszy raz zwierzałam się „Szafa Marcina ugina się od ciuchów. W większości markowych. Ot, chociażby niebieski wełniany sweter. Cena: 500 zł. Tyle, co kosztuje przedszkole dziewczynek. W piwnicy stoi rower: 3 tysiące – równowartość jego pensji. Kłamał, że była okazja – tyle, że przez przypadek znalazłam rachunek. Rower kupił akurat wtedy, gdy zbieraliśmy na samochód. Buty sportowe – kolejne kilkaset złotych. „Do biegania trzeba mieć profesjonalne obuwie. Inaczej problemy z kolanami murowane” tłumaczył. Tylko, że biegał tydzień. Potem stwierdził, że to nie jest sport dla niego”.
Przyjaciółki słysząc to, otwierały oczy ze zdumienia. Tak, jestem mistrzynią iluzji. Dla innych byliśmy parą idealną. „Ej, wy rodzeństwo syjamskie” śmiali się często. Rzeczywiście: oboje jesteśmy wysocy, szczupli, z krótkimi blond włosami. Kochaliśmy góry – narty i wspinaczkę, przez lata trenowaliśmy piłkę ręczną. Dwoje dzieci, ładne mieszkanie, wyjazdy. Nikt nie wiedział, że piękna honda, którą jeździmy kosztuje nas 1200 zł miesięcznie kredytu. Fanaberia Marcina. Że mieszkanie też mamy na kredyt. I kilka razy odcinali nam prąd i gaz, bo mój mąż zapewniał, że zapłacił tylko, że przelew nigdy nie wyszedł.
Dziesięć lat temu zostaliśmy parą. Poznaliśmy się na imprezie. Znaki ostrzegawcze? Nie zauważyłam. Jego rodzice żyli oszczędnie, moi zresztą też. Mieliśmy tylko marzenie, żeby nam było łatwiej. Na początku to Marcin więcej zarabiał. W weekendy pracował w knajpie, w wakacje wyjeżdżał do Szwecji albo Niemiec pomagać w remontach. Ja tylko studiowałam, pieniądze, ale nie dużo dostawałam od rodziców. Stać nas było na wynajęcie stancji, później samodzielnego mieszkania, ubrania kupowaliśmy w lumpeksach, chodziliśmy do kina, dużo wyjeżdżaliśmy pod namiot. Żyliśmy. Szczęśliwie.
Pierwszy przełom
Zaraz po studiach Marcin dostał od przyjaciela z Wrocławia propozycję pracy jako handlowiec. Wyprowadziliśmy się więc kilkaset kilometrów od domu. „Szybko awansuję, będzie nam dobrze” zapewniał. Ale to ja znalazłam pracę – w agencji public relations. Zaczęłam dobrze zarabiać, po roku dwa razy lepiej od Marcina. Mieliśmy pieniądze. „Otwórzmy konto oszczędnościowe. Dobre czasy mogą się skończyć” prosiłam. Ale on zaczął szaleć – pierwsze markowe ubrania, buty, plecaki, narty – wszystko najlepsze.”. „Po ci to?” denerwowałam się. Odpowiadał: „Też sobie coś kup, chciałbym zobaczyć cię w eleganckiej sukience i szpilkach”. Tylko, że mnie to nie interesowało. Lubiłam ciuchy z lumpeksu. Nawet włosy farbowałam w domu. Nie wydawałam wiele, ale i tak nic nie miałam, bo Marcin przepuszczał wszystko. Nowy komputer, drogie sprzęty do domu. Myślałam, że mu to przejdzie. Ot, chwilowa fascynacja. Wreszcie go stać. Nie mówiłam: „to moje, to twoje”. Mieliśmy jeszcze wspólne konto.
Potem zaszłam w ciążę. Scena, gdy wybieramy mieszkania. „Musimy mieszkać w centrum, koniecznie cztery pokoje” komenderuje on, chociaż to ja jestem głównym kredytobiorcą. Godzę się, mój ukochany ma nieprawdopodobną zdolność przekonywania. Poza tym wciąż przekonuje: już niedługo awansuję, już niedługo to i tamto. Gdy podpisuję umowę – drży mi ręką. Mogłam wziąć o połowy mniejszy kredyt.
Drugi przełom
Pojawienie się na świecie bliźniaczek. Marcin jest cudowny, zajmuje się nimi, wstaje też w nocy – ale jego stosunek do pieniędzy się nie zmienia. Ledwo dociągamy do końca miesiąca – dziewczynki muszą mieć najlepszy wózek, najlepsze smoczki, pieluszki, słoiczki. Tylko to ja na wszystko pracuję. Również na nowy samochód. Bo Marcin sobie wymarzył samochód z salonu, a nie auto sprowadzone z Niemiec: „Zwróci się, niepewne auto zaraz będziemy musieli naprawiać. Bądź mądra, kochanie” tłumaczył.
Błagałam mamę, by przyjechała do mnie na kilka tygodni, bo mam prawie codziennie służbowe spotkanie, choć jestem na urlopie macierzyńskim. Musiałam dorabiać, żeby zarabiać na zachcianki męża. Tylko, że któregoś dnia Iga dostaje 39 stopni gorączki. Nie mogę się dodzwonić do szpitala, biegnę więc do pobliskiej prywatnej kliniki. Podaję kartę, żeby zapłacić. „Brak środków na koncie” mówi miła blondynka w recepcji. Czuję, że zapadam się pod ziemię. Pieniądze na lekarza i lekarstwa pożyczam od mamy. Marcin wieczorem tłumaczy: „No przecież jutro przychodzi pensja, nie wiedziałem, że coś się stanie. Wpłaciłem zaliczkę na wakacje”. Krzyczę, jak opętana: „Wydajesz więcej, zarabiaj. Chcę mieć drugie konto. Mamy dwoje dzieci, muszę coś mieć. Nie będę żyła na krawędzi!” Kiwa głową, zgadza się.
Myślę za nas dwoje. Wciąż podrzucam mu pomysły. „Zobacz, twój kumpel wysłał CV do lepszej firmy, udało mu się. Spróbuj i ty”. Widzę, że ślęczy nad komputerem, ale nic nie wysyła. Podchodzę go od innej strony: „Załóżmy sklep internetowy”. Przytakuje, ale sam nic nie robi. Gdy się wycofuję, on też. „Nie ma własnej inicjatywy, życie na mojej głowie” żalę się mamie. Więcej nie potrafię jej powiedzieć. Wstydzę się. Dla niej oszczędność to podstawa. I tak wciąż poucza: „Boże, dziecko, makaron w Almie, po co? Jak to nie starcza wam? Przecież zarabiacie. To skoro nie starcza – to po co te drogie proszki w łazience? I nowy telewizor. „Lepiej mieć lepsze jakościowo rzeczy” tłumaczę głosem Marcina. Ale już wiem – on wydaje, bo czuje się przy mnie bezpieczny. Rozpisujemy kto płaci za samochód, mieszkanie – on bierze to na siebie. Ale nasze umowy nic nie dają: bo Marcin obiecuje, że przelew poszedł, a potem dzwonią do mnie od ósmej rano z banku.
W skrzynce zalegają kolejne upomnienia. „Zapłać!” mówię. „Nie mam, wydaliśmy już moje pieniądze”. „Na co?!”. Zaczyna się więc nowa gra małżeńska. Już nie mówi, że coś jest lepsze, że warto. Teraz słyszę:. „Kasa wypływa, życie jest drogie” mówi. A ta koszula, bluza, spodnie? To z przeceny, kosztowało 20 zł. Nie mam obok siebie partnera, mam niefrasobliwe dziecko. Jest mi źle, coraz gorzej. Budzę się ze ściśniętym żołądkiem, wali mi serce. „Co będzie, jak stracę pracę?” pytam. Słyszę lekkie: „Najwyżej sprzedamy mieszkanie”. Wieczorami się modlę: „Proszę, Boże, chcę tylko raz poczuć się bezpiecznie i spokojnie”.
Finał
I moment dla mnie ostateczny. Kilka miesięcy przed rozstaniem. Wracamy z wakacji z Chorwacji „Na przegląd auta jedziemy do serwisu” decyduje on. Tłumaczę: „Po co znów robimy przegląd w autoryzowanym serwisie?! Trzy razy drożej”. Marcin od razu się naburmusza, odpuszczam więc – nie chcę kłótni przy dzieciach. Dojeżdżamy do serwisu w południe, kolejne kilka godzin snujemy się po starówce. Wieczorem przychodzimy po auto. Marcin podaje kartę. „Brak środków” słyszmy. „Chyba awaria. Nie wiem co się stało” Marcin bezradnie uśmiecha się do mechanika. „Daj swoją kartę”. „Nie” mówię ostro. Jestem na granicy wytrzymałości. Mam dość takich sytuacji, nie będę ratować go z opresji.
Wystarczy, że pożyczyłam od przyjaciółki pieniądze na nasze wakacje, bo dzień przed wyjazdem okazało, że ktoś nie opłacił mu faktury. „Zwariowałaś?! Jesteśmy małżeństwem!” złości się on. I pewnie wstydzi, bo mechanik przysłuchuje się dyskusji. „To nieważne. Nie obchodzi mnie ten samochód, nie muszę go mieć”. Patrzy oniemiały. Pierwszy raz w takiej sytuacji wyciąga telefon i dzwoni do kolegi, żeby pożyczył mu pieniądze. Mam satysfakcję, gdy słyszę jego proszący ton: „Ale zdążysz przyjechać tu teraz? Za pół godziny zamykają”. Wieczorem biorę kartkę. Po jednej stronie piszę plusy bycia z Marcinem, po drugiej minusy. Lista plusów jest długa, jest dobrym ojcem, sprząta, świetnie gotuje. Ale czy o to chodzi w małżeństwie? Czy szukam sprzątaczki i niańki? Waham się i dopisuję: świetny seks, namiętność. Po chwili skreślam – od kiedy walczę z nim w kwestii pieniędzy, nie jest już między nami dobrze w łóżku. Czuję się wykorzystywana i oszukiwana. Oddalam się. Lista minusów jest długa: niesłowność, brak spokoju, poczucia bezpieczeństwa, niezrozumienie, życie na huśtawce.
Gdy Marcin kolejny raz nie konsultuje ze mną zakupów i wchodzi do domu z nowym tabletem kupionym dzięki „świetnej okazji” mówię, że już dłużej tak nie mogę. Ma się wyprowadzić, znaleźć lepszą pracę, żyć sam. A potem zobaczyć czy szuka sobie opiekunki i sponsorki czy żony. Wszystko mnie boli, żal mi dziewczynek, małżeństwo to dla mnie fundament. Ale nie potrafię tak dłużej żyć. Czy chciałabym, żeby moje córki miały taki wzór rodziny? Męskości? Nie, nie chciałabym. Czekam. Czekam co zrobi Marcin. Na forum internetowym „oszczędzamy” znalazłam dyskusję o tym, co zrobić, gdy żyjesz z kimś niefrasobliwym finansowo – ostre granice i wyraźny podział pieniędzy „To moje”, „To twoje” – to najważniejsze. Byłam za mało konsekwentna. I nie wiedziałam, że kłótnie o pieniądze są jedną z najczęstszych przyczyn rozwodu.