Znam ją z czasów licealnych: smukła, ciemnowłosa dziewczyna o wiecznie smutnych oczach.
Z powodu tego spojrzenia właśnie, ukrytego pod długimi rzęsami, chłopcy z naszej szkoły wiecznie próbowali zwrócić na siebie jej uwagę. Ona jednak nie dopuszczała do siebie nikogo. Chyba miała jakąś bliższą przyjaciółkę, ale nigdy jej nie poznałam. Wiem, że miała psa, wesołego kundelka w kolorze orzecha. Codziennie przed lekcjami wyprowadzała go na trawnik pod naszym blokiem. Miała jeszcze młodszego brata, którego odbierała z przedszkola: maluch wlókł się niemiłosiernie całą drogę, popłakując by wziąć go na ręce. Siostra bardzo rzadko spełniała jego prośby.
Uczyła się dobrze, czasem nawet bardzo dobrze, ale trudno było powiedzieć, by odnajdywała w tym jakąś przyjemność. No może pozą nauka języka polskiego. Czarna, jak na nią mówiliśmy, celowała w interpretacji poezji. Nosiła obcisłe dżinsy i koszule w kratę.
Pamiętam jej mamę, szczupłą, wiecznie znerwicowaną kobietę o tym samym, smutnym spojrzeniu. Widziałam ją kilka razy i zawsze miałam to samo wrażenie: rozmowa z innymi rodzicami, czy nauczycielami sprawiała jej trudność. Podobno na zebraniach nigdy nie miała dodatkowych pytań i zawsze zgadzała się z decyzjami większości rodziców. Zawsze. Z tym samym, nieobecnym wyrazem twarzy.
Czarną trudno było namówić na jakiekolwiek zwierzenia, czy poważniejsze rozmowy o życiu. Aż do pamiętnej wycieczki klasowej w Bieszczady, kiedy to tuż przed maturą, upojona winem z lokalnego spożywczaka rozpłakała się w gronie czterech koleżanek i dwóch kolegów. Raz jedyny otworzyła się przed nami, odważyła opowiedzieć o swoim ojcu, który na koniec roku przychodził do naszej wychowawczyni z szerokim uśmiechem (zawsze przypominał mi wtedy rekina z mojego atlasu zwierząt) i ogromnym bukietem kwiatów, ubrany w nienagannie wyprasowany, szary garnitur.
To wtedy dowiedzieliśmy, jak wyglądało jej życie i relacje z ojcem. Usłyszeliśmy o codziennych wyzwiskach i kuksańcach, o poszturchiwanej i wiecznie poniżanej matce.
I o tym, że najmniej z tego wszystkiego rozumie jej mały brat, którego ojciec bije za – dosłownie – wszystko. Od źle zawiązanych sznurówek, po niedokładnie pokolorowany obrazek.
O tym, jak za karę, że uzyskała za małą – jego zdaniem – liczbę punktów na zaliczeniu z języka angielskiego podarł jej pamiętnik i wyrzucił do śmieci album, w którym wklejała ulubione cytaty i słowa, który ją inspirowały i które dawały jej siłę. O tym, że nigdy nie jest i nie będzie w niczym „dobra” i, że zawsze się za słabo stara. O tym, że jej mama jest kłębkiem nerwów, że nie daje swoim dzieciom wsparcia ani ciepła, tak jak to było kiedyś. Poddała się, nie ma już siły, wie, że z nim nie wygra. – Zabierz mi dzieci, a znajdę cię i zabiję – krzyczał, gdy jeszcze próbowała obronić przed nim syna.
Czarna powiedziała nam wtedy, że marzy o tym, żeby on zniknął z ich życia , żeby wyszedł, tak, jak wychodził co rano i już nigdy nie wrócił. Obojętnie co się z nim stanie. W milczeniu słuchaliśmy tej opowieści. Została ona głęboko w nas i choć następnego dnia, Czarna zamknęła się znów szczelnie w swojej skorupce, wiedziała, że ma w nas jakieś, skromne wsparcie. Czy próbowaliśmy jej pomóc? Tak, ale ona tę pomoc odrzucała, jakby świadomie wybierając tę codzienność, którą znała od dziecka, zamiast jakiejkolwiek zmiany.
Dziś Czarna ma 34 lata. Jest może bardziej kontaktowa niż kiedyś, ma więcej znajomych i duże, ładnie urządzone mieszkanie.Wyszła za mąż i ma dwójkę dzieci: pięcioletniego chłopca i trzyletnią dziewczynkę. Ubiera się tak, żeby było widać jak piękną jest kobietą. Uśmiecha się. Ale wciąż patrzy smutnym, niepewnym wzrokiem.
Dwa lata temu minęłam ją w sklepie, nie poznała mnie. Tydzień później spotkałam jej męża, naszego wspólnego kolegę z klasy. Jednego z tych, którzy wysłuchali jej opowieści wtedy w górach. Nie wiem, dlaczego akurat w momencie naszego spotkania wszystko w nim pękło. Wystarczyło jedno pytanie: „Co u Czarnej?”. Rozpłakał się, stojąc przede mną na ulicy. Jego żona, która po drugim roku studiów wyprowadziła się z domu i zerwała kontakt z rodziną, z ukochanej kobiety i dbającej mamy stała się katem.
Na początku w ich związku nie działo się nic niepokojącego. Jacy byli dla siebie? On – łagodny i ciepły. Ona – mniej wylewna, bardziej „na dystans”. Ale kochała, czuł to. Problemy zaczęły się, gdy ze sobą zamieszkali, pół roku przed ślubem. Czarna kochała dalej. Tylko krytykowała wszystkie decyzje i propozycje Marka. Była jakby zrezygnowana. Potem zaczęła go upokarzać przy wspólnych znajomych. Wyśmiewała jego czułe gesty, problemy w pracy, domowe kulinarne porażki. Kpiła z sukcesów.
– Przemyślmy to. Może mnie już nie kochasz? Wstrzymajmy się ze ślubem – poprosił. Przestraszyła się. Przepraszała, zapewniała że kocha, że nie wie co się z nią dzieje, ale na pewno chce być z Markiem.
Pobrali się i te kilka miesięcy po ślubie, to był najszczęśliwszy i najbardziej spokojny okres w ich związku. Potem wszystko zaczęło się walić. Wróciły kpiny, wyzwiska, poszturchiwanie.
Pierwszy raz uderzyła go kiedy była w ciąży. Tłumaczył to hormonami i złym nastrojem. Kiedy jednak po narodzinach syna, sytuacja zaczęła się regularnie powtarzać, postawił sprawę jasno: terapia albo rozstanie. Przestraszyła się drugi raz. Obiecywała, błagała: będzie nad sobą pracować, poprawi się. Przez prawie dwa lata walczyła.
Potem zaszła w drugą ciążę i urodziła córeczkę. Marek widział, jak rośnie w niej agresja. Nauczył się bezbłędnie rozpoznawać jej nastroje, przewidzieć kiedy wybuchnie. Błagał, by poszli na terapię. Bezskutecznie. – Spróbuj tylko zabrać mi dzieci! – usłyszał pewnego dnia – Znajdę cię i zabiję.
Gdy uderzyła ich pięcioletniego syna w twarz, bo kolorując obrazek wyszedł za linię, Marek spakował walizki, zabrał dzieci i wyprowadził się do rodziców. Spotkałam go w momencie, gdy negocjował z żoną warunki ich powrotu do domu.
Nie mam pojęcia jak potoczyły się dalsze losy Czarnej i Marka, ich dzieci. Wiem jedynie, że zdarzają się w naszym dzieciństwie takie sytuacje, pojawiają się w nim takie osoby, które powodują, że całe nasze dorosłe życie próbujemy się jakoś otrząsnąć i pozbierać. Zamiast żyć. Jak wielu z nas zrozumie, że jedyną słuszną decyzją jest wówczas podjęcie terapii umęczonej, zdeptanej duszy? Przecież stawka jest najwyższa: szczęście. Swoje i tych, których kochamy.