„Co ty, k…, robisz?”, czyli jak pracoholik wyładowuje się na rodzinie.
Jak to jest być żoną pracoholika? Nie, raczej jak to jest być żoną mężczyzny z korpo, człowieka uwikłanego, który nienawidzi swojej pracy, a jednocześnie wie, że dzięki tej pracy utrzymuje dom i rodzinę? Sama jestem uwiązana. Bo dzięki Piotrkowi mamy choćby pełną opiekę medyczną. Przy trójce dzieci to gwarancja bezpieczeństwa i spokoju. Doceniam, że od ósmej rano nie muszę wydzwaniać po numerek, że nie stoję w dusznej poczekalni dzieckiem słaniającym się z gorączką, a o takich sytuacjach opowiadają mi koleżanki, też matki.
Pracuje w dużej międzynarodowej, bardzo znanej firmie. Jest dyrektorem regionalnym, ma pod sobą 200, może 300 osób. Nie wiem do końca, bo nigdy o pracy nie rozmawiamy. Prawie nigdy. Czy wiesz, że nikogo stamtąd nie znam. Kojarzę twarze, widzimy się raz w roku. W „family day”. Wtedy jest wata cukrowa, wesołe miasteczko, koncerty i basen. Jaś, nasz syn, śmieje się – o tata pracuje w parku rozrywki.
Tata tak naprawdę pracuje raczej w piekle. Piekle w stylu luks, bo nikt go nie wyzywa, nie obraża, nie terroryzuje. Wszystko dzieje się w białych rękawiczkach. My ci dajemy dużo, Ty nam dajesz wszystko oprócz sobót, które masz dla rodziny. Ale niedzielę popołudnie już ci popsujemy, popsujemy ci też urlop jeśli zajdzie taka potrzeba. Rok temu odwołaliśmy wyjazd do Nowej Zelandii. Ileś lat o tym marzyłam, dzieci też o tym marzyły. Ale w firmie był kryzys, szef krzywo się uśmiechnął i Piotrek bez słowa zwrócił bilety.
– Taką, k…, mam pracę – rzekł.
– No taką masz, k… pracę – odrzekłam.
Piotrek jest miły dla nas, dla rodziny, tylko w soboty i w niedzielę rano. W piątek łagodzi stres butelką czerwonego wina albo kilkoma drinkami, w sobotę chwilę dochodzi do siebie, potem zapewnia nam fajny dzień. Spacer, wspólne gotowanie, śmiech, kino. Jest facetem, w którym się zakochałam – pełnym energii, radosnym. Jest seks i jest normalność.
W niedzielę popołudniu, nazywam to nawet „syndromem niedzieli” dostaje wk*rwu. „Jak ty siedzisz?!” (do syna), „Nie garb się” (do córki) „Gdzie jest, przekleństwo, moja koszula. Jest tak napięty, że napięty staje się dom, my wszyscy. Nie takie spojrzenie, mina, źle ułożony ręcznik. Złość, złość, złość. A my chowamy się po kątach. Dr Jekyll i Mr Hyde.
Nie, nie robię awantur. Bo to nie jest przemoc. Tak, próbuję go przytulić, ale on się spina, parska, zaszywa się z telefonem i komputerem, bo już planuje strategie na poniedziałek.
Czasem myślę: właściwie nic o nim nie wiem. Bo on mi nie mówi. Dwanaście godzin dziennie w biurze „wystarczy, że muszę tam chodzić, o czym mam jeszcze gadać?” stwierdza. Potem wpada do domu, je kolację, idzie spać.
Mamy dwóch synów, córkę, dom, chorych rodziców. Wszystko jest na mojej głowie, on zarabia. Nie mogę zadzwonić w ciągu dnia, bo jego to tylko złości. Nie mogę o nic poprosić, bo i tak nie mógłby wyjść.
Przez 12 godzin dziennie żyje w miejscu, o którym mówi: „to gówno”. Nie mówił tak 10 lat temu, gdy zaczynał. Czuł flow, awansował, zmieniał się.
„On tak nie może żyć” stwierdza nasza bliska koleżanka. Oczywiście, nie może. Tylko jesteśmy w pętli kredytów, pomagamy rodzicom, ja zrezygnowałam z dobrego stanowiska, żeby zajmować się dziećmi. Dla ludzi z zewnątrz jesteśmy świetnie sytuowanymi ludźmi, mamy przystrzyżony trawnik i jadamy czasem w knajpie. Czasem. W sobotę.
Jesteśmy kolorową parą, która w tygodniu ze sobą nie rozmawia, nie uprawia seksu, nie śmieje się. Mój mąż o 22.00 zasypia nad laptopem. Syn już nawet nie pyta czy tata wytłumaczy mu równania.
Zadaję sobie często pytanie:
– czy cena jaką płaci mój mąż za nasze życie nie jest zbyt wysoka?
– czy na tym polega życie, żeby spędzać ileś godzin w miejscu, którego się nie lubi?
– jakie jest rozwiązanie tej sytuacji?