Na samą myśl o wujku spod Szczecina, którego miałam prawo widzieć raz w życiu w okolicach własnych chrzcin, a który to miał być obowiązkowym talerzykiem na weselnym stole – westchnęłam. Wprawdzie znalazłby się kotlet i dla niego, bigos, kawałek grzybka i tatar z jajem na łyżki, na chochle, ale oprócz przykrótkich opowieści mamy na temat jego samego i trabanta, którym jeździł w osiemdziesiątym czwartym – nie wiedziałam nic.Zapraszając wujka trzeba byłoby wysłać papier i dla cioci, żony jego, bo dzieliła ze wspomnianym M3 od dwudziestu pięciu lat, no i nosiła nazwisko panieńskie mojej mamy. Oprócz tego nie miałam z tą panią nic wspólnego. Skoro ciocia Wanda to i całe kuzynostwo z dziewczynami, narzeczonymi, żonami, mężami, córkami, psami, pięcioma wózkami i zestawem ratunkowym do zmiany pampersa przy drugim „Hej sokoły” każde.
Wiem jak to wygląda, przecież sama byłam kilka razy na weselu z dzieckiem – o zgrozo. I nagle z kameralnej, ciepłej i pełnej wymowności uroczystości przed oczami stawał mi odpust jak na św. Wojciecha, podskakujące gumowe pająki na pompkę, gwar, przepych i absolutne zagubienie wartości, jaką miało być celebrowanie miłości do człowieka, z którym za chwilę, pełna nadziei – nieodwracalnie, miałam spędzić resztę życia. Czy w dobie wielkości związków partnerskich ślub miał jeszcze jakiekolwiek znaczenie i dlaczego wybraliśmy ślub cywilny ze skromnym obiadem w restauracji zamiast opasłego wesela – sprawa jest prosta, a odpowiedzi nasuwają się same.
Po pierwsze nie oszukuj siebie. Z czym będzie komfortowo dla twojej świadomości?
Temat był ułatwiony. Narzeczony miał już za sobą jedno doświadczenie kościelne, które w świetle prawa kanonicznego skutecznie oddalało nas od katedralnego ołtarza. Z resztą, całe nasze życie i sposób, w jaki chcieliśmy je przejść nie pozostawiały złudzeń, że zakładając welon, tren i wciskając się w ciasne pantofelki, bylibyśmy największymi hipokrytami świata. Decyzja o skromnym ślubie cywilnym i małym, smacznym posiłku dla najbliższych gości, była niewymuszona i świadoma, napędzana tym, co od dawna siedziało w naszych głowach – chcemy być małżeństwem, ale nie za wszelką cenę. Chcemy być dla siebie, nie dla zwyczajów i obrzędów. Ślub cywilny był tym błogim uczuciem, jakie na nas spływało, kiedy stawialiśmy siebie dla porównania w dwóch zupełnie różnych środowiskach i kiedy procesowaliśmy w głowach zupełnie odmienne scenariusze. Warto więc się zatrzymać, pomyśleć, zamknąć oczy i sprawdzić, co tak naprawdę zrobi wam dobrze. Za tym iść, a będzie idealnie.
Wy już wchodźcie pomału, a ja jadę zmienić spodnie , bo te mi się właśnie podarły w kroku– oznajmił świadek pół godziny przed naszym urzędowym „tak”
Ślub trwał maksymalnie piętnaście minut. Sala nie pękała w szwach, kto był nami zainteresowany przyszedł, kto nie – nic na siłę. Mimo niewielkiej, naprawdę krótkiej uroczystości w akompaniamencie wygranej na syntezatorze, wyciskającej łzy piosenki i PRL-owskim wystroju Sali Ślubów, czułam się, jakbym miała za chwilę zapalić znicz olimpijski. Było w tych piętnastu minutach ukryte przesłanie i wymowność, których definitywnie nie odebrał mi brak kościelnego ołtarza i rezerwacji na trzysta osób w domu weselnym, dwadzieścia kilometrów za miastem. Liczył się fakt, że trzymam za rękę Jegomościa, z którym równie dobrze mogłabym w dziurawych spodniach i starych butach powtórzyć całe przedsięwzięcie w ciemno, kilka razy. Liczyliśmy się my.
Zastaw się, a postaw się
Czasy się zmieniły. Nie dysponowaliśmy gotówką zbieraną przez rodziców do nogi od stołu przez ćwierćwiecze, a całe przedsięwzięcie finansowaliśmy sami. Być może dlatego rozmiar imprezy skurczył się do niezbędnego minimum. Być może, dobrze się stało. Skromna uroczystość dała nam możliwość pięknej, godnej realizacji planów weselnych bez dodatkowych kredytów i zobowiązań finansowych, których i tak mieliśmy niemało. Kto nie zaczyna zabawy w dorosłość bez kredytu hipotecznego jest panem sytuacji i z tego miejsca serdecznie wszystkich szczęściarzy pozdrawiam.
W całym szale przygotowań do prawdopodobnie jednej z ważniejszych imprez w życiu, staraliśmy się zawsze na szczycie głowy lokować powód, dla którego to robimy, a nie oczekiwania ludzi, których wizje nierzadko rozmijały się całkiem zamaszyście.
Grzecznie, aczkolwiek stanowczo trzymaliśmy się swojego scenariusza udowadniając sobie, że warto czasem iść za głosem serca, a nie odhaczać kolejne punkty na długiej liście zakorzenionych w narodzie tradycji. Tak oto stanęliśmy przed kierownikiem Urzędu Stanu Cywilnego w ubraniach z sieciówek, a samochód, pożyczony od serdecznego kolegi, ubraliśmy jedynie w skromne wstążki na klamkach, puszki po krojonych pomidorach, które wlekły się za nami po całym mieście, i tekturę z odręcznym napisem „NOWOŻEŃCY”, którą na sam koniec przykleili na szybę zaproszeni goście.
To, że chcieliśmy się pobrać było jedynie kwestią czasu, a sposób, w jaki to zrobiliśmy, zgodził się ze światopoglądem. Tu się nie ma co oszukiwać – działanie w zgodzie ze sobą przynosi więcej korzyści, niż uleganie presji wszystkich szepcących do ucha poczciwinek. Nie ma żadnych wyrzutów sumienia i tak jest dobrze.
A co ludzie powiedzą?
Wszystko należy dokładnie przewartościować i zastanowić się, czy ludzie dogadujący za waszymi plecami mają zamiar tak samo aktywnie doradzać wam dalej. Nie? Zatem dlaczego mieliby mieć wpływ na decyzję teraz.
Jeżeli marzeniem był blichtr, rozmach, i ceremonia podążająca wierze, w której byliście wychowani – tam się wpasujcie. Jeżeli rozmiar skali i wizja poplamionej bigosem koszuli wujka ze Szczecina kłóci się z poczuciem waszej estetyki – nie róbcie niczego na siłę. Trzymajcie się swoich azymutów, marzeń, a być może będziecie świadkiem naprawdę pięknych chwil. Byłoby szkoda przegapić istotę, na rzecz sztampowego trzymania się planów ojców naszych i matek, nieprawda? Mamo, tato, kocham Cię. Ale ja wolałabym jednak inaczej. Mogę?