Żyję w małym, miłym mieście, mam miłe, przytulne mieszkanie, miłą dwójkę dzieci, miłego kota i miłego męża. Pewnie byłoby bardzo miło, gdybyśmy tylko nie mieli co miesiąc tej samej rozmowy. Rozmowy o pieniądzach. I to nie jest tak, że jestem na utrzymaniu mojego męża. Pracuję, ale zarabiam mniej niż on zajmuję się domem i dziećmi. On jest za to dyspozycyjny i zarabia więcej. Więc umówiliśmy się, że co miesiąc pewną kwotę wpłaca na moje konto, a ja opłacam z naszych wspólnych pieniędzy rachunki, czynsz i wydaję na życie: zakupy, dentystę, zajęcia dzieci, nieprzewidziane sprawunki. Umówiliśmy się, ale w rzeczywistości wygląda to zupełnie inaczej. Wcale nie miło.
Z reguły rozmowę zaczynam ja, zadając niezręczne pytanie: „Przelałeś mi już pieniądze? Musimy opłacić obiady Zuzi i przedszkole Maćka”. On, (niewyraźnie): „Nie, nie zaraz przeleję, już do tego siadam” (nie siada). Czekam do następnego dnia i mówię nieco bardziej zdecydowanie: „Zapłaciłam czynsz i opłaciłam Internet, trzeba jeszcze kupić kurtki dla dzieci i ciepłe buciki, nie starczy mi”. On, nie odrywając wzroku od ekranu telefonu: „No przecież mówiłem, że przeleję, zaraz to zrobię.” Trzeciego dnia jestem już zazwyczaj bardzo zdenerwowana, a on coraz bardziej nieobecny. Przelew wpływa na konto po tygodniu, dwóch, w czasie których proszę jeszcze co najmniej kilkakrotnie o pieniądze, a potem dzwonię do pracy z prośbą o zaliczkę. Bo nie mam już siły mówić, prosić, pisać przypominających wiadomości do męża, który zapomina, że życie kosztuje, że nie da się ugotować obiadu z niczego, a prąd nie płynie w kablach bezpłatnie.
Jak można tego nie rozumieć, mając dwoje dzieci i mieszkanie na kredyt? Można, jeśli się częściej jest w delegacji, za granicą, zajmując się WAŻNYMI SPRAWAMI. I choć cały domowy budżet zostaje na mojej głowie, nie jestem w stanie wyegzekwować na czas potrzebnych zasobów. I teoretycznie mamy pieniądze i nas „stać” na nieco więcej niż przeciętną rodzinę, to ja co miesiąc przeżywam prywatny dramat.
Kiedy w końcu umówiona kwota wpływa na moje puste konto, oddycham na chwilę z ulgą. Ale tylko na chwilę, bo wiem, że za dwa tygodnie czeka mnie kolejna rozmowa, która nic nie wniesie do naszej sytuacji. Nie wiem, czy nie lepsze byłoby życie w pojedynkę, z ograniczonymi zasobami, w mniejszym i tańszym mieszkaniu, ale z jasną świadomością tego, na co mnie tak naprawdę stać.
Pewnie większość z was powie natychmiast, że to moja wina, że na to pozwalam, że trzeba wymagać, rozmawiać otwarcie. Próbowałam, uwierzcie – ale niewiele się zmieniło. Temat pieniędzy jest dla mojego męża na tyle trudny, że woli on zamówić obiad z dostawą dla całej rodziny niż dołożyć się do wspólnych zakupów spożywczych. Chciałabym to zrozumieć, na razie nie umiem. Chciałabym też odzyskać komfort psychiczny i niezależność finansową. Łapię się więc każdego zlecenia. Jestem zmęczona, sfrustrowana. I przekonana, że coś jest ze mną nie tak, skoro nie potrafię przekonać własnego męża, że koszty wspólnego życia powinniśmy ponosić razem. Bo przecież ta sytuacja trwa od zawsze. Jednak odkąd mamy dzieci, odkąd zarabiam znacznie mniej – jest ona szczególnie dotkliwa. I on zdaje się tego nie widzieć.
Problem z pieniędzmi odbija się znacząco na naszym związku. Tracę cierpliwość, zaufanie, wiarę w dobrą wolę… Tracę poczucie bezpieczeństwa. Patrzę na mojego męża inaczej. W zeszłym miesiącu postawiłam ultimatum: przelew do 10- tego. Usłyszałam, że przecież pamięta, że traktuję go jak portfel… Cóż, o pieniądze upominałam się jeszcze owego ostatniego dnia praktycznie stojąc przy mężu, tuż obok ekranu komputera. I czułam się z tym strasznie.
Póki co, nie umiem rozwiązać tego problemu. Mam nadzieję, że znajdę w sobie siłę, by zmienić moją sytuację. Nasze życie nie powinno tak wyglądać.