Dzisiaj mam ważną rocznicę, a nawet dwie.
Dwa lata temu, dokładnie, po drugim poronieniu, totalnie chora, z wielką depresją, czytając do poduszki seks-korespondencję mojego małżonka z kochankami (liczba mnoga), łyknęłam wszystkie dostępne mi tabletki nasenne, w nadziei, że zasnę i skończy się ból. Wyratowałam się sama, przytomnie, napędzając na chwilę strachu otoczeniu. Tego dnia, gdzieś między podłogą łazienki a dywanem sypialni, zrozumiałam jedno: to nie COŚ w moim życiu musi się zmienić, to muszę zmienić się JA. To JA mam być zmianą, którą chcę zobaczyć w moim małym świecie. To ode mnie się zaczyna, nie od kogoś innego. Na nikogo nie wolno mi patrzeć w tej przemianie, tylko na siebie. Nie wiedziałam jeszcze jak, ale wiedziałam, że muszę się wyczołgać z mojego łóżka i ratować się, jak tylko się da.
Dokładnie rok później, po raz pierwszy od wielu lat, wyjechałam na weekend sama. Trafiłam na warsztaty samorozwoju do Zakopanego, gdzie poznałam grupę cudownych kobiet, które przez ostatnich 12 miesięcy były dla mnie wsparciem – były obok w najtrudniejszym okresie mojego życia. Ale i najbardziej wyzwalającym okresie. Od tego momentu liczę przełomy w życiu. Rok temu poczułam moc…
Inwestycja w siebie nigdy nie jest marnotrawieniem czasu ani środków. Przez wcześniejsze lata wydawało mi się, że jest wiele ważniejszych tematów i zagadnień: skupiałam się na pracy, na domu, a najbardziej na mężczyźnie, który – pewnie dla równowagi – najbardziej skupiał się na innych kobietach i utrzymywaniu gry pozorów. Im bardziej starałam się zmienić ja, im mocniej zaczynałam się o siebie upominać, dokształcałam, szukałam – tym bardziej skupiał się na kombinowaniu i oszukiwaniu, tym bardziej czuł się zagrożony.
Krążyliśmy wokół siebie, coraz mniej ze sobą. Można było pociągnąć tą sytuację jeszcze pewnie długo, podejmowanie decyzji oraz jasne postawienie sprawy nie należały do mocnych stron mojego partnera – to ja musiałam więc zrobić krok, to ja nalegałam na jego wyprowadzkę, to ja złożyłam pozew o rozwód. Kilkanaście miesięcy ciężkiej pracy nad sobą zajęła mi przemiana z bezwolnej, zahukanej i słabej osoby w kobietę, która w końcu czuje, że ma moc sprawczą w swoim życiu. Byłam bardzo silnie zakochana w moim życiowym parterze i, wbrew bezlitosnym faktom, upierałam się długo, że to dobry mężczyzna – jak wielkim krokiem jest w takiej sytuacji prośba, by mężczyzna sobie poszedł, wiedzą tylko te kobiety, które kochają niemądrze i bez pamięci. Zdecydowałam jednak, że dosyć toksyn i że siebie samą trzeba pokochać bardziej.
Miesiąc po rozstaniu, dowiedziałam się, że mam guza mózgu. Mój świat znowu się załamał – oto sama, słaba fizycznie i poważnie chora. Pierwsza diagnoza mówiła – 3 miesiące życia, bezlitośnie. Potem zaczęto dawać mi trochę więcej miesięcy, ale nie było powodów do optymizmu. Czułam, jak siły ze mnie odchodzą, byłam coraz bardziej zależna od ludzi, z coraz słabszą wolą życia. Gorycz we mnie wzbierała, myślałam „Na tym ma polegać moja wolność?”. Byłam zła, że poświęciłam 10 lat życia człowiekowi, z którym powinnam być najwyżej 5, o ile w ogóle – gdybym miała siłę na radykalne odcięcie się od niego, gdy dowiedziałam się o pierwszych kochankach, miałabym szansę na to, by dzisiaj trzymał mnie za rękę ktoś, kto by mnie kochał. Tak myślałam. Torturowałam się. Torturował mnie też mój szanowny małżonek, który na zmiany mówił, że mnie kocha, a potem, że mam się odczepić, raz płakał w słuchawkę albo w kołnierz, za chwilę krzyczał do mnie i na mnie. Raz był nieszczęśliwy w nowym związku, raz był nieszczęśliwy w starym. Odbijało mu, a mi razem z nim. Powtarzałam sobie, że nic w życiu nie osiągnęłam i nie mam po co tego ciągnąć.
Wtedy dowiedziałam się kolejnej rzeczy – inwestycja w ludzi również nie jest nigdy inwestycją chybioną! Mogę powiedzieć wprost: mnie uratowali dobrzy ludzie! Tacy, którzy do mnie pisali; którzy dzwonili z daleka i odbierali telefony o każdej porze; którzy przejeżdżali setki kilometrów, aby potrzymać mnie za rękę na badaniach albo nakarmić mnie i obdarować domowymi powidłami; którzy włamywali się do mojego domu, gdy za długo nie odbierałam telefonu, ponieważ się martwili. Dobra energia wraca – i jest zaraźliwa! Jeśli nie wierzysz w coś dobrego w Twoim życiu – znajdź wariata, który uwierzy za Ciebie i Cię tym pozytywnym myśleniem zarazi i nie zrezygnuje z Ciebie w najgorszym momencie. Moja roczna inwestycja w zdrowe, dojrzałe relacje z ludźmi zaowocowała tym, że zdecydowałam, by się nie poddawać. Moja dwuletnia inwestycja w siebie i w mój rozwój pomogła mi zobaczyć, że jednak MAM po co żyć!
Stanęłam pewnego dnia przed moją domową biblioteczką i powiedziałam „Nie mogę umrzeć teraz, jeszcze tylu książek nie przeczytałam!”. Wyrzucając resztę pamiątek po moim mężu, myślałam: „Nie mogę teraz umrzeć! Jeszcze nikt mnie prawdziwie, uczciwie i mądrze nie kochał!”. Oglądając zdjęcia mojego przyjaciela z Kanady, krzyczałam: „Nie mogę teraz umrzeć! Jeszcze tylu miejsc nie widziałam!”. Zaczęłam mnożyć powody, dla których muszę żyć: filmy i sztuki, których nie widziałam jeszcze, ludzie, których nie poznałam, lęki, których nie pokonałam!”. Zaczęłam wszędzie widzieć powody do życia, nie do śmierci!
Nadal jest to dla mnie pożyczony czas. Za każdym razem, gdy widzę się z lekarzami, dodają mi kolejne miesiące – a ja śmieję się, że pogłoski o mojej rychłej śmierci są mocno przesadzone i nie rozmawiam w kategoriach innych niż lata, bo po prostu nie zdążę inaczej zrobić tego, co zaplanowałam. Pomiędzy kroplówkami, chemią, kolejnymi zabiegami gamma knife – jeżdżę gdzie się da, oglądam, zwiedzam. Mam zaplanowane bardzo dalekie podróże i po prostu wiem, że tam w końcu pojadę. Pokonałam sama siebie, jeżdżąc na motorze i skacząc ze spadochronem. Znalazłam trenera tak szalonego, że zgodził się przygotować mnie do półmaratonu – i tak pewnego, że w przyszłym roku pobiegnę, że jego wiara momentami starcza dla nas obojga. Negocjuję kontrakt na książkę. Realizuję wszystkie projekty, które odkładałam „na później”. Śmieję się tak szaleńczo, jak nigdy w moim życiu. Oddycham spokojniej niż kiedykolwiek. Zrobiłam sobie na ręku tatuaż z napisem „Survivor”, patrzę na niego co dzień i mówię „Tak jest!”.
Jeśli mam być szczera, to żyję bardziej niż kilka miesięcy temu. Mam świadomość, że mojego jutra może nie być, więc staram się sprawić, żeby moje „dzisiaj” miało jak największe znaczenie. Jestem dumna z siebie, że się wydobyłam z totalnego dołu, że oddzieliłam się od niszczącego mnie mężczyzny, że pozwoliłam rzeczom pozytywnym pojawić się. Pod tym względem moja sytuacja jest lepsza od wielu osób – ja już wiem, że uczuć nie można marnotrawić na złe osoby, a dni marnować na rzeczy, które nie cieszą i nie przynoszą poczucia spełnienia.
Mój rok przełomów. Nieważne, jak długie życie, ale jak przeżyte. A ja wiem, że żyję!
„Uparcie i skrycie, ach, życie, kocham Cię nad życie!”.