Usłyszałam ostatnio od kobiety, którą cenię, że jak to jest: chcesz być szczęśliwa, czy mieć rację. I pomyślałam BINGO.
Po czym wróciłam do domu i zrobiłam karczemną awanturę mężowi. Za długo się znamy i za dużo o sobie wiemy, żeby on mojego mega focha (a naprawdę rzadko mi się takie trafiają) zbył milczeniem i wyjściem z domu. Wypunktował mi moją nadinterpretację. Kiedy padło: „Ułożyłaś już sobie w głowie jakąś wizję, a że nikt o niej nie wiedział i się w nią nie wpasował, to masz pretensje do wszystkiego i wszystkich”. W punkt. Jechałam do domu myśląc, jak super, że w końcu po kilku dniach nieobecności wpadną na mnie stęsknieni. Że pewnie obiad będzie gotowy i spędzimy cudowne wspólne popołudnie.
Wchodzę, a dzieci nie ma, bo polecieli do kolegi. Mąż brudny i spocony, bo zajął się „ważną” podwórkową sprawą, a na obiad… zamrożone, schowane głęboko w zamrażarce piersi z kurczaka…
Weszłam i… wyszłam. Wsiadłam z powrotem do auta mieląc pod nosem przekleństwa, co by się nie rozryczeć, pojechałam do sklepu, kupiłam świeże mięso i wkurzona do granic możliwości zamierzałam na szybko zmontować jakiś obiad. Oczywiście w międzyczasie zadzwoniłam do mamy kolegi moich synów, co by ściągnąć ich do domu. I guzik mnie obchodziło, że przyszli niedawno. Ma być tak, jak ja sobie wymyśliłam i koniec i kropka, choćby obiad w gardle miał wszystkim stanąć.
Ale nim chłopcy wrócili, nim ja ze wściekłością cisnęłam mięso do miski, i nim sięgnęłam po najostrzejsze przyprawy, mój osobisty małżonek rozpierdzielił mnie wizją mojej wizji… A jak jeszcze do konkretnego i trafnego skomentowania mojego nastroju dodał: „Tęskniłem”, to w głowie odezwało mi się: chcesz być szczęśliwa, czy mieć rację… I jak to ja mam w zwyczaju zalałam się łzami…
I kiedy pozwoliłam mu w końcu coś powiedzieć, to usłyszałam, że chciał, żebyśmy poszli gdzieś coś zjeść dobrego, że chłopcy cały ranek mu pomagali, więc w ramach nagrody pojechali rowerami spotkać się z kumplem. I że w ogóle czas mu uciekł i nie myślał, że to już ta godzina…
I wiecie… ja. W tej swojej furii, która parowała mi uszami. W tym swoim zacietrzewieniu, że JAK TO. Bo JA to bym czekała, obiad miała gotowy, pachniałabym i ciasto do piekarnika wstawiała. Ja pomyślałam: „Matko, jaka ty jesteś głupia… walnij się w ten swój łeb…”.
Mogłam się uprzeć – pewnie kiedyś bym tak zrobiła. Mogłam nie słuchać, powiedzieć: „Nie obchodzi mnie to” uznając każde zdanie za wymówkę i próbę ratowania sytuacji. Mogłam trzasnąć drzwiami i wrócić w nocy udowadniając, że WSZYSCY mają mnie w d*pie i ja ich też mam. A co? Nie mogłabym?
Co więcej, pewnie kiedyś bym tak nawet zrobiła. Ba! Ja bym po pół roku to wyrzygała przy innej okazji, że jak to? Że jak można było mnie zmęczoną, rozbitą, ale też stęsknioną i pełną chęci opowiedzenia co się działo i wysłuchania, co działo się u nich, tak potraktować.
Tymczasem usłyszałam, że foch to moja wina. Że wszystko to, o co tego focha postanowiłam strzelić jest wytworem mojej własnej wyobraźni. Mojej WIZJI, o której nikt nie miał zielonego pojęcia.
Często się wam zdarza? Powiedzcie proszę, że chociaż raz na jakiś czas jesteście inicjatorami kłótni, bo ON nie zrobił kawy, a przecież liczyłaś, że zrobi. Bo ON nie zadzwonił, a przecież ty tak czekałaś na ten telefon i poza tym TY ZAWSZE dzwonisz. Bo naprawdę czy tak trudno się DOMYŚLIĆ, czego właśnie w tym momencie oczekujemy? Że może do kina by nas zaprosił, albo na kolację, albo weekend jakiś fajny zaplanował. My już w głowie wszystko mamy poukładane, wiemy, jakie kwiaty powinien nam kupić. BA! My jesteśmy pewne, że nam je kupi, tylko on o tym nic nie wie. I te wszystkie mądrości, że facetowi lepiej powiedzieć wprost, a nie żeby się domyślał, wkładamy między bajki. Bo może i powiemy raz, ósmy, dziesiąty, ale za sto pierwszym znowu będziemy miały nadzieję, że on się DOMYŚLI. No w końcu kiedyś musi.
Otóż… nie musi. I raczej się nie domyśli. I nie dlatego, że nas nie kocha, że mu mniej zależy. On po prostu nie siedzi w naszej głowie i nigdy siedzieć nie będzie. Co więcej, ma swoją wizję konkretnych planów, o których my też nie mamy zielonego pojęcia.
Wiecie, co wczoraj w przypływie ratowania własnej twarzy i udowadniania na siłę, że mam rację, zrobiłam? Zaczęłam mieć pretensje o to, że on mi tego nie powiedział na wejściu – że dzieci u kolegi z takiego a nie innego powodu, że on do tej knajpy na ten obiad i że w ogóle cieszy się ogromnie, że już jestem. Szczyt głupoty i zachowania pozoru własnej nieomylności.
I kiedy wyryczałam się z powody poczucia wstydu, do którego oczywiście w ogóle się nie przyznałam, kiedy pozwoliłam się w końcu przytulić i przykryć kocem czekając na chłopców dotarło do mnie: chcesz mieć rację, czy być szczęśliwa. Ja – zdecydowanie to drugie, choć nie zawsze wychodzi. I pewnie jeszcze nie wyjdzie setki razy, kiedy będę rzucać ścierką i tłuc talerzami, ale jest chociaż cień szansy, że zamiast rzucać emocjonalnymi granatami spytam: „Dlaczego nie jest tak, jak sobie wymyśliłam?” i pozwolę mu, żeby powiedział, jak on to sobie wymyślił… Kto wie, może jego wizja będzie o wiele przyjemniejsza od mojej… Jak chociażby ta wczorajsza.
I wiem, że człowiek na czyichś błędach nigdy w życiu się nie nauczy, ale może choć chwilę się zastanowi i odpuści. I tak jak sam nie lubi by mu narzucać co powinien, tak drugiej najbliższej osobie przestanie to czynić… Ale by było cudownie ;).