„Przez 55 dni udało się nam podtrzymywać funkcje życiowe matki, u której stwierdzono śmierć mózgu. To był cud, że jej synka, Wojtusia udało się uratować. Żyliśmy tym na oddziale. Ale dla nas ważny jest każdy przypadek. 19-latka z wypadku motocyklowego z pękniętą miednicą, 24-latek po wypadku z rozległymi obrażeniami wewnętrznymi i 120 kilogramowy niedoszły samobójca, który skończył z siódmego piętra”. Jak to jest ratować życie i patrzeć na śmierć. Historia Ilony i Moniki, pielęgniarek z Kliniki Anestezjologii i Intensywnej Terapii, Uniwersyteckiego Szpitala we Wrocławiu.
Dwa dni temu Ilona siedziała na krześle w szpitalnym korytarzu. Patrzyła na jasne ściany i zastanawiała się: jak ja żyję. Kilka godzin wcześniej zmarł pacjent. Przy łóżku stała jego żona i córka. Płakały. Potem uściskały Ilonę. „Dziękujemy, dzięki pani on umarł godnie”. Ilona nie mogła płakać. Uścisnęła je, a potem poczekała aż wyjdą. Szły smutne, przygarbione do drzwi. Zasunęła kotarę i zaczęła myć ciało. Taka jest rola pielęgniarki. Pacjenta trzeba umyć dokładnie, powyciągać wszystkie wkłucia, zapakować do worka, przykryć kołdrą i zwieść na dół do specjalnej sali. Potem jeszcze trzeba zadzwonić do prosektorium i powiedzieć „Ciało gotowe do odebrania”.
Gdy Ilona zrobiła to wszystko te dwa dni temu usiadła i sama zaczęła płakać. Pomyślała: „Co to jest za sytuacja, mam 28 lat i kobiety nie przychodzą mi dziękować za ładną fryzurę, sukienkę, dobrze zrobione paznokcie czy świetnie wypełnione dokumenty. Dziękują mi, że pomagam bliskiej im osobie godnie umrzeć.
Ciężko jest wyjść z takiego oddziału i znów być żoną i matką. Gotować zupę, tłuc kotlety i chodzić na spacer. Na OIOM–ie jesteś na granicy życia i śmierci. Są cuda i jest piekło.
NIEDOCENIENIE
Ilona na swoim profilu na Facebooku napisała. „Dzisiaj w mediach huczy od „cudu na Borkowskiej, lekarze cudotwórcy pomogli przyjść na świat dziecku, które rozwijało się w łonie „martwej kobiety”. Ani słowa w żadnym artykule nie widzę o zasłudze personelu pielęgniarskiego (…). Moja przyjaciółka czuwała nad tą kobietą przez 55 dni. Pielęgnacja, kąpiele, balsamowanie ciała, zmiany pozycji ciała, mycie, podawanie leków. Ciągłe monitorowanie stanu zdrowia i parametrów (…), pierwsza pomoc w chwilach załamania zdrowotnego. Pilnowanie rampy leków, aby niczego nie brakło, nic nie zawiodło. Do tego nieustanny stres, kiedy wchodziła na salę zostając z tą kobietą sam na sam. Odpowiedzialność jest ogromna. Potem, kiedy na salę wprowadzono inkubator stres pielęgniarek wzrósł dwukrotnie. Fakt lekarze pomogli zdziałać cud, ale pielęgniarki również, bo czuwają 12 godzin przy łóżku”. List w ciągu jednego dnia udostępniło mnóstwo osób.
– Nie jesteśmy doceniane – mówi Ilona. – To nie żadna złość czy wściekłość, absolutnie. Lekarze są najważniejsi, ale o życie chorego walczą też rehabilitanci, ratownicy i my, pielęgniarki. Dopóki nie człowiek nie trafi na OIOM nie ma pojęcia o reanimacji. Zaangażowanych jest w to kilka osób. Pacjent odchodzi, wraca, odchodzi. Jest jak na filmach albo jeszcze gorzej.
Wychodzę z domu i już wali mi serce. Ręce zaciskam na kierownicy. Do szpitala jadę 35 kilometrów, bo mieszkamy pod miastem. Wchodzę do nowoczesnego budynku, wjeżdżam na drugie piętro. Serce wali coraz mocniej. Co będzie dzisiaj? Dopiero na oddziale widzę do jakiego pacjenta jestem dziś przydzielona. Przejmuję go od schodzącej z dyżuru koleżanki. Akcja serca taka, ciśnienie takie, podawanie leków na tym etapie. Ona wychodzi, ale potem do mnie dzwoni: jak on się czuje? Nerki pracują? A jak serce?
CZUWANIE
Ilona doskonale pamięta swój pierwszy dzień na OIOM-ie. – Był 1 września zeszłego roku, gdy wspólnie z Moniką (tą która opiekowała się matką w ciąży, o której teraz tak głośno) trafiły na oddział. Ilona wcześniej skończyła socjologię, przez kilka lat pracowała w korporacjach. Ale chciała pomagać. Monika poszła na pielęgniarstwo po tym jak sama trafiła do szpitala i przez trzy tygodnie nie mogła wstać z łóżka.
Ten pierwszy dzień był straszny. Jest sporo osób po wypadkach, z uszkodzeniami twarzy, czaszki. Obklejeni od góry do dołu rurkami, wszędzie dreny, którymi spływa krew, mocz. Wszyscy oddychają przez respiratorami, unieruchomieni, w dziwnych pozycjach, bo mają nogi na wyciągach. Podłączeni do takiej ilości maszyn i pomp, że robi się słabo. Niektórzy z otwartymi ranami. Tak jak pewien mężczyzna po zabiegu kardiologicznym. Wciąż miał krwotoki wewnętrzne, lekarze nie zaszyli go do końca, bo chcieli szybko móc reagować. Pacjenci leżą nadzy. Bezradność rozwala.
Ilona: – Mój pierwszy pacjent, po wypadku motocyklowym, nieprzytomny, z nogami na metalowym wyciągu, z usztywnioną miednicą z ogromną ilością ran, z których lała się krew. „Proszę go umyć” usłyszałam. „Co zrobić?!” Myślałam: „co ja tutaj robię, chcę uciekać”. Mycie to nie jest przetarcie gąbką, ten mężczyzna był cały w wydzielinach, musiałam odkleić każdy plaster, wyczyścić rurkę intubacyjną przez którą oddychał, uważać, żeby rurka nie wypadła, obrócić go na bok, tak, żeby nic nie wyciekło. Żeby dreny nie wyszły, żeby wkłucia, które ma w sobie się nie powyrywały. Gdybym choćby wyrwała wkłucie tętnicy zrobiłby się potok krwi. Do tego ogromna ilość leków. Kończę go myć, widzę, że jakiś lek się kończy. A ten lek podtrzymuje funkcje życiowe, mam kilka sekund na zmianę.
Z dyżuru wracam nieprzytomna.
Monika: – Mama Wojtusia i mój pierwszy pacjent to ludzie, których będę pamiętać do końca życia. Ten mój pierwszy pacjent ważył 120 kg. Umycie go graniczyło z cudem.
Ilona: –Też miałam pacjenta 120 kg. Chciał się zabić, skoczył z siódmego piętra. Miałam go zawieźć piętro niżej na tomografię. Przenośny respirator, pompy, które działają na akumulatorach. Dodatkowe dwie pompy gdyby coś się stało. Mnóstwo ran, z każdej sączyła się krew.
ŚMIERĆ
Ilona: – Na izbę przyjęć trafiła kobieta z potwornymi bólami brzucha. Szybko skierowano ją na blok operacyjny, potem do nas. Okazało się, że pękł jej tętniak. Podczas przyjęcia zobaczyliśmy na monitorze zatrzymanie akcji serca, zaczęliśmy reanimować. Jedna osoba robiła masaż serca, druga wentylowała, trzecia rozpuszczała leki. Ratowaliśmy ją półtorej godziny. Bezskutecznie. Rozejrzałam się potem. Sala wyglądała strasznie. Wszędzie krew, porozrzucane ampułki, pełno strzykawek, zużyte opatrunki. My sami wyglądaliśmy strasznie, brudni, zakrwawieni. Na rękach miałam sińce – to cena wysiłku przy masażu serca. Lekarz wyszedł poinformować rodzinę o zgonie. Sprzątałam ten bałagan, jednocześnie przygotowywałam się, bo zaraz mieli wejść bliscy.
Tamtej nocy miałam podobne, bardzo ciężkie przypadki.
To był mój pierwszy zgon – jak to nazywamy. Rano wróciłam do domu i próbowałam spać. Nie mogłam. Założyłam kurtkę i poszłam do miasta, wróciłam, posprzątałam, zrobiłam mężowi obiad. Czułam, że inaczej oszaleję.
Potem przyzwyczaiłam się do śmierci. Inaczej, nie przyzwyczaiłam się nigdy, ale ona jest codziennością. Mnóstwo ludzi u nas na oddziale umiera. Widziałam chłopaka w wieku mojego brata, po wypadku samochodowym. Jechał pijany. „Taka głupota i nigdy już nie zobaczy światła” myślałam. Widziałam ludzi starszych i młodych. Choć nie powinnam tak mówić, śmierć młodych boli najbardziej. Bo to ludzie w moim wieku.
Zawsze wiemy, że śmierć nadchodzi. Wiemy z badań, parametrów krwi, widzimy na monitorze migotanie przedsionków, komór, spadające ciśnienie. Śmierć składa się z wielu etapów. Czasem umiera się 12 godzin, czasem kilka dni. Ale my widzimy. Zmienia się zabarwienia ciała, krew już nie dochodzi do rąk i nóg, krąży tylko po głównych narządach. Pacjent robi się siny, pojawiają się plamy opadowe. Tak, już wtedy. Ma sine usta, podkrążone oczy. My czuwamy. Odsysamy rurę, zmieniamy opatrunki, gdy wyją maszyny podchodzimy. Pacjent jest osłonięty kotarą, przykryty. Intymność w umieraniu jest bardzo ważna.
BLISCY
Ludzie płaczą, krzyczą, czasem powtarzają, że to niemożliwe i na pewno można było coś zrobić.
Dopóki pacjent żyje, proszą o pomoc. Pamiętam dziewiętnastolatkę z wypadku motocyklowego. Miała poważne obrażenia ciała, połamane nogi, miednicę, była sina, opuchnięta. Jej mama płakała nad łóżkiem: „pomóżcie jej, proszę, pomóżcie”.
Ciężko jest wszystkim. Pacjentom, którzy odzyskują przytomność. Często są wściekli, krzyczą, rzucają się na pielęgniarki, wyzywają je od szmat i dziwek. Jeden z moich pacjentów dostawał szału, gdy mnie widział, darł się jak opętany, rzucał po łóżku. Jego udało się uratować, przychodził potem, dziękował. „Wydawało mi się, że chce mi pani zrobić krzywdę” wyznał.
To się śni po nocach. Ich rozpacz, złość, bezradność. Ale też spokój, gdy godzą się z sytuacją i wiedzą, że dostają od życia drugą szansę, mają szansę na rehabilitację, ale potrzebna jest ich siła. Tak jak ta dziewiętnastolatka, która po dwóch tygodniach odzyskała przytomność i została skierowana na oddział ortopedyczny.
Każdy taki przypadek jest radością, sukcesem, spokojem.
Monika nigdy nie płacze. Ale gdy Wojtuś w końcu wyszedł do domu popłakała się. Niewyobrażalna ulga. To czuła najbardziej. 55 dni ciężkiej pracy, stresu, napięcia, obserwowania cierpienia ojca, walka, by miał chociaż syna. „Uda się, uda” przekonywali sami siebie. Szukanie w internecie podobnych przypadków. Tylko pięć na świecie. „Zobaczcie, jedno dziecko ma osiem miesięcy i rozwija się dobrze”.
Medycyna może coraz więcej.
A wy, kochani, nie mówcie, że my, pielęgniarki robimy tylko zastrzyki i zmieniamy pampersy.
Monika: Wojtuś wyszedł ze szpitala. W końcu zasnęłam….Tak, wiem, jestem tylko pielęgniarką.