Go to content

Za błędy matek, płacą córki… Trudno wziąć odpowiedzialność za własne życie, nie za czyjeś, w zastępstwie

Fot. iStock / Yulia Popkova

Tak, to prawda – jesteśmy odpowiedzialni za swoje życie. Przejmujemy tę odpowiedzialność z chwilą, gdy za decyzją, że oto pora rozpocząć dorosłe życie idą jakieś konkretne działania. Wyprowadzka, związek, życie na swój koszt, pierwsza praca, pierwsze własne, większe pieniądze. Wolność. Ta jednak, czasem pozostaje jedynie iluzoryczną, bo od wpływu niektórych emocji i spraw z przeszłości nie tak łatwo się uwolnić. Nie odetnie ich od nas opuszczenie rodzinnego gniazda, zerwanie więzi z najbliższymi, czy rzucenie się w wir obowiązków.

Gdyby w jakiś magiczny sposób udało nam się pozbyć całego bagażu niepotrzebnych złych doświadczeń i blokujących nas wewnętrznych ograniczeń, które zostawili nam w prezencie na dorosłość rodzice… Za ich błędy płacimy nieraz zbyt długo, a czasem do końca życia.

Magda ma 40 lat, za sobą dwa nieudane związki. Po zakończeniu ostatniego, wymyśliła nowe powiedzenie: „do dwóch razy sztuka”. Singielka z wyboru. Bezdzietna z braku mężczyzny. Tego właściwego. Nie wierzy, że go znajdzie. Właściwi mężczyźni nie pojawiają się w jej rodzinie. A wszystko przez matkę. Przynajmniej tak myślała zanim poszła na terapię.

–  Mój ojciec był zwykłym pijakiem – mówi Magda. – Nie „przemocowcem”, nie awanturnikiem, ale kimś, na kogo po prostu nie można było liczyć. Mama żałowała go i ratowała do końca, do tego dnia, w którym się zapił. A kiedy ratowała, to nic nie było ważne – ani  Magdy zadania z matematyki, ani bolący z nerwów brzuch i gorączka, ani strata ukochanej przytulanki, kiedy biegły do niego w zimie, bo kumpel od kieliszka zadzwonił, żeby go zabierać, inaczej wyrzuci na śnieg i trupa znajdą.

Relacje z tatą? Żadne. Kiedy nie był akurat w alkoholowym ciągu, chodził do pracy, ciągle nowej. Mama promieniała, nagradzała mu to jak umiała, ze taki cudowny, że się zebrał, pojechał, że o rodzinę dba. A on wtedy chodził dumny jak paw, żartował, nawet w zeszyty Magdy zajrzał, ale tylko na chwilę. Minęły dwa, trzy miesiące, a potem znowu pił, wynosił z domu co się dało (raz nawet Magdy nowe, zimowe buty na bazarku sprzedał, bo żona ukryła przed nim pieniądze). A potem znowu umierał i  umierał, ona go ratowała, choć już nie było za co.

O co ten żal? O to, że nie wymagała od niego zmian, walki o nas, o rodzinę. Że brała go takim, jaki był z tym pijaństwem, bo przecież on „dobry jest, nie bije i kocha nas”. I, że nie powiedziała mu, że powinien być jeszcze ojcem, a nie tylko „być”. Że tak się zatraciła w tym ratowaniu, że zapomniała o sobie, zawalała pracę, a ją, Magdę zaniedbała. Za tą samotność w sumie.

– Dlaczego nie odchodzisz, no zrób coś – krzyczała jej prosto w twarz, kiedy ojciec kolejny raz wrócił do domu pół przytomny, gubiąc po drodze prawie całą wypłatę, choć wiedział, że w domu coraz ciężej.  – Tylko dziwka zostawia męża – usłyszała od matki nastoletnia wtedy Magda. I jakoś to tak głęboko w nią zapadło.

Jak tylko zdała maturę, znalazła dorywczą pracę, nie chciała ratować już ojca. Zrobiła kurs księgowości, jeden, drugi, trzeci, potem zaocznie studia. Jako specjalistka, szybko znalazła etat. Z matką widywała się sporadycznie, wtedy, kiedy ojca nie było w domu. Z resztą, on wkrótce umarł. Nie chciała, by ją to dotknęło, chciała żyć swoim życiem.

Nie udało się, bo… się zakochała. Wzorem matki, zaczęła ratować swojego ówczesnego chłopaka. Byli razem 7 lat. – On, wieczny chłopiec. Milion marzeń, pomysłów, interesów, tylko pieniądze się go nie trzymały. Pożyczał od niej, płakał, obiecywał, że to ostatni raz i robił nowe długi. Raz zniknął na rok. Zadzwonił, że wyjechał za granicę, żeby się odkuć”, że wróci, wszystko odda, będą żyli po królewsku. Trzy miesiące brała proszki na sen, denerwując się czy on jeszcze żyje, czy nie wplątał się w jakąś mafię. Jak matka o dorastającego syna.  Kiedy udało jej się jakoś wyciszyć, uspokoić, wrócił. Przywiózł jakąś nieznaczną sumkę i pomysł na kolejny biznes, który oczywiście nie wypalił. Wtedy załatwiła mu pracę u siebie w firmie. Był kierowcą. Przez dwa lata panował względny spokój (nie licząc sytuacji, w której „zgubił” część towaru, który wiózł – Magda pokryła straty firmy z własnej kieszeni).

Rozstali się ostatecznie, kiedy poroniła. To on odszedł, bo nie był w stanie znieść jej cierpienia, tak mówił. A ona cierpiała podwójnie: nie radziła sobie z brakiem wsparcia i empatii z jego strony i poczuciem, że traci nad nim kontrolę. Kiedy powiedział, że to koniec, świat się zawalił.

Została sama, na kilka lat. Odżywała powoli. Zmieniła pracę, szybko awansowała, udało jej się kupić większe mieszkanie, zrobić prawo jazdy. Znaleźć grono życzliwych znajomych i odrobinę otworzyć na innych. Potem w jej życiu pojawił się TEN DRUGI (i chyba ostatni). Z pozoru poważny, poukładany, rozwiedziony i zabiegający o nią na każdym kroku. Królewicz z bajki. Kwiaty, wycieczki, obietnice… Pędem wdarł się do jej serca i łózka. A potem… zarzucił robotą. – Kochanie, zrobisz to dla mnie – mówił podsuwając jej rozliczenia swojej firmy. – Kochanie, jeszcze tylko te dwa papierki. Pomagała, ratowała jak mogła, nieraz naginając  i siedząc po nocach, aby nie zawalić własnych, zawodowych obowiązków. Kiedy poprosił o zmianę kilku cyfr w ważnych dokumentach finansowych firmy, była gotowa zaryzykować, byle ją nadal kochał. W końcu, targana wątpliwościami, zwierzyła się przyjaciółce. Ta była bezlitosna: –Facet, który naraża swoją kobietę na odpowiedzialność karną za jego brudne interesy jest zerem. Tu nie ma miłości, tylko wyrachowanie. On cię wykorzystuje, nie widzisz?

Więc Magda nie zmieniła tych jego cyferek i z drżeniem serca czekała, co dalej, czy jeszcze będzie ją kochał. Przyjaciółka miała rację. Obraził się, na zawsze, zabrał swoją elegancką piżamę i nie wrócił.

I tu nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji. Bo mogło być źle, naprawdę źle, gdyby nie kilka bliskich, dobrych osób, które pojawiły się w życiu Magdy. To dzięki nim zaczęła zauważać powtarzalność swoich błędów. To one przekonały ją do wzięcia udziału w terapii i poruszenia tego wierzchołka góry lodowej. I to one, dzwoniły do niej z pytaniem, czy wszystko w porządku, kiedy już po trzeciej sesji szła po ulicy zanosząc się od płaczu, a w domu wymiotowała kompulsywnie, jakby podświadomie miała wyrzucić z siebie wszystkie tłumione przez lata emocje, żale, złość i bezradność.

Dziś jest stabilnie. Można wreszcie spojrzeć sobie w oczy, przed lustrem. Można zadzwonić do matki  i na pytanie: „ciagle jesteś sama”, odpowiedzieć – nie, jestem ze sobą,  z najważniejszą osobą na świecie. To o mnie muszę zawalczyć, siebie uratować.

Wierzę, że mogę przerwać to przeklęte koło błędów. Wierzę, bo widzę już, że żeby być z kimś, muszę najpierw nauczyć się być z sobą – powtarza słowa terapeuty. – Próbuję wybaczyć. I wziąć odpowiedzialność za własne życie. Nie za czyjeś, w zastępstwie. błędy matek, płacą córki…