Mity na temat świętości macierzyństwa, tego, że matka zawsze kocha i wie co dobre dla jej dziecka – wszystkim nam szkodzą. To, że matki noszą w sobie pustkę i nie kochają samych siebie, wzmacnia te problemy. Ale nawet toksyczna mama może przestać taką być, wystarczy praca nad tym, by to, co nieświadome zamienić w świadome – mówi Robert Rutkowski, znakomity psychoterapeuta i współautor książki „Toksyczna Matka. Jak bronić się przed jej wpływem i ustalać granice”.
Tekst: Beata Pawłowicz
Matki są przekonane, że tak mocno kochają swoje dzieci, że nie przychodzi im do głowy, że mogłyby tę miłość inaczej okazywać. Znajoma siedziała u mnie, opowiadając o tym, jak bardzo kocha swojego syna, jaki on jest dla niej ważny, ale kiedy zadzwonił telefon, odrzuciła rozmowę, mówiąc: to syn!?
To jest halucynacja, to przekonanie toksycznych matek, bo o takich tu mówimy, że tak mocno kochają swoje dzieci. One zachowują się jak narkomanki, które zażyły coś, co im zmienia świadomość. Tym czymś są „substancje kulturowe”, czyli mity o macierzyństwie, które tworzą w ich umysłach fałszywą rzeczywistość. A więc wydaje się im, że kochają, bo to oczywiste!
Toksyczne matki są przeświadczone, że wszystko, co robią, jest piękne i ładne, że ich miłość i troska o dzieci, jest najlepszą z możliwych. Tymczasem jest ona wynikiem bardzo mocnych deficytów wyniesionych z własnego dzieciństwa. Chciałoby się więc powiedzieć, że taka matka po prostu nie kocha swojego dziecka, a już na pewno nie kocha tak, jak jej się wydaje. Zazwyczaj jej miłość polega na zawłaszczaniu dziecka, a bierze się ono stąd, że toksyczna matka ma w sobie pustkę. Potrzebuje więc drugiego człowieka, jak pakuły, do zatkania tej pustki w sobie. Czyni więc z dziecka swoją własność.
Nie mogę powiedzieć, że toksyczne matki kochają siebie, ale mogę, że pompują swoje ego tą wyobrażoną miłością do dziecka.
Wiara w to, że kochają pomaga im pozbyć się poczucia wewnętrznej pustki? Czy ta pustka bierze się stąd, że nie doświadczyły miłości jako dzieci i nadal odczuwają jej brak?
Tak, i dlatego zawłaszczanie dziecka nie pomaga. A nawet wzmaga ten brak, brak miłości własnej. Co więcej, im bardziej zawłaszczają swoje dziecko, tym bardziej nienawidzą samych siebie, a więc tym intensywniej próbują z dziecka uczynić protezę miłości do samych siebie. Opowiem ci scenę, którą przeżył jako siedmioletnie dziecko mój pacjent, obecnie 38-letni przedsiębiorca. Jego matka próbowała właśnie uzyskać od dziecka tę protezę miłości własnej, żeby połaskotać swoje ego. A więc, po awanturach z jego ojcem, potrafiła wykrzyczeć do męża i do synka: „nienawidzę was obu, idę się zabić!”, po czym teatralnym gestem pokazywała, że wychodzi z domu, czekając aż ten przerażony, mały chłopiec, złapie ją za nogę i płacząc, zacznie błagać, żeby została. Wtedy ruszała w stronę korytarza, ciągnąc za sobą uwieszonego na swojej nodze płaczącego synka… Jak o tym opowiadam nadal jestem wzburzony…
To jak scena z horroru!
Albo z wojny! A to jest scena z dobrego bogatego polskiego domu. No więc ta mamusia wychodziła z synkiem uczepionym swojej nogi na korytarz i tam dopiero schylała się do niego łaskawie i mówiła: „to ty synku mnie jednak kochasz?”.
Pokochaj siebie zanim zostaniesz mamą, bo zadręczysz dziecko, chcąc od niego miłości?
Dokładnie! Mam bujną wyobraźnię, brałem narkotyki, robiłem różne rzeczy, ale czegoś takiego bym nie wymyślił. W głowie mi się to nie mieści. Ten pacjent nadal doświadcza ze strony matki okrucieństwa, braku empatii. Dlatego do mnie przyszedł, aby ta toksyczna więź przestała rujnować jego życie, jego związki.
Podsumowując ten wątek powiem, że im większą matka odczuwa obsesję zalania dziecka hektolitrami toksycznej substancji, którą uważa za miłość, tym większy jest to dowód na jej nienawiść do samej siebie.
Drugi mit dotyczący matek mówi, że matka wie, co jest dla dziecka najlepsze, bo serce jej to podpowiada. Wiele razy słyszałam: „nie muszę iść do psychologa, jestem matką i wiem, co mojemu dziecku potrzeba!”.
„Matka wie!”. Dobrze, że o tym mówisz. Dopóki sobie nie uświadomimy podświadomego, dopóty będzie kierować naszym życiem, a my będziemy nazywać to przeznaczeniem. Dopóki będziemy zaprzeczać temu, co jest w nas, tym silniej będzie to nas dopadać od wewnątrz. To słowa mojego wielkiego autorytetu Karla Gustawa Junga, psychoanalityka. Uświadomić sobie podświadome! To tyle, co odkryć swoje przeznaczenie! Odkryć źródło tego, co mamy na myśli, kiedy mówimy: „serce mi to podpowiada!”.
A tak naprawdę, to nic innego, jak zarządzające nami wewnętrznie funkcjonujące mechanizmy zwane w mojej branży (pieprzonymi!) skryptami rodzinnymi.
Czyli to schematy myślenia i działania, które matka wyniosła z rodzinnego domu, podpowiadają jej, jak postępować wobec dziecka?
Tak, to jest jej serce. To jest to, co Karl Gustaw Jung nazywa nieświadomym. Musimy te jego słowa zacytować, bo dzięki temu matki mogą zrozumieć, że kochać i postępować wobec dziecka mogą inaczej (lepiej!) niż wtedy gdy słuchają się tego tajemniczego serca! A to dlatego, że tym sercem bywa często: przekazywane z pokolenia na pokolenie… bardzo toksyczne dzieciństwo.
Moja praca, za którą biorę niemałe pieniądze, polega właśnie na tym, że ja z takim psychologicznym kilofem górniczym w ręce, mówię do mojego pacjenta: chodź, pójdziemy razem na przodek (ściana w kopalni, gdzie rąbie się, wydobywa węgiel) i tam będziemy wyrąbywać ten obszar nieświadomości, w którym tkwisz. Ten, który wydaje ci się być twoim sercem, twoim przeznaczeniem!
Wow! Odtwarzamy jako matki schemat miłości, jakiej doświadczyłyśmy od własnej matki? Ale przecież jeśli było coś nie tak, staramy się być inne?
Funkcjonuje w naszej branży takie powiedzenie: lepsze znane piekło, niż nieznane niebo. To jest ilustracja zjawiska (uwaga!) wcale nie psychologicznego, ale neurobiologicznego! Ja jestem zafascynowany neurobiologią! Bo ona wyjaśnia dlaczego z uporem, nieświadomie powtarzamy wzory jakich nauczyliśmy się w domu rodziców, choć z całych sił byśmy tego nie chcieli. No weźmy taki przykład: pytam pacjenta, jakie widział relacje między rodzicami? Jak oni się do siebie zwracali, jak okazywali uczucie? A on kreci głową. Nie pamięta, żeby była między nimi jakaś relacja. Pustka. Tylko techniczna wymiana, komunikaty: zrób to, a ja tamto… To jest prawdziwa zaraza, prawdziwa pandemia! Umieramy z powodu braku relacji, bliskości…
Pandemia nas od siebie oddzieliła, lock down…
Myśmy się przed sobą pochowali już wcześniej, ukryli w samochodach, korpogabinetach… Nie ma miłości, nie ma okazywania uczuć.
Jeśli całe dzieciństwo patrzyliśmy na to, jak matka odnosi się do ojca, to mamy wyryty w mózgu, w neuronalnych połączeniach ślad, obraz tego, jak się w takiej sytuacji zachowywać, jak taka relacja ma wyglądać.
Podobnie to, jak matka nas traktowała, stworzyło w naszym mózgu ślad, obraz. Te wszystkie neuronalne ślady są właśnie tym (pieprzonym) skryptem rodzinnym. Odtwarzamy go potem, przenosimy do swojego domu, związków, rodzicielstwa…
Musimy więc, jako dzieci, widzieć, jak rodzice się przytulają, musimy sami doświadczyć ich bezwarunkowej miłości, bo inaczej jako dorośli nie będziemy umieli kochać?
Mam czteroletniego synka, który biegnie do nas, kiedy się z żoną do siebie przytulamy i krzyczy: „rodzina! rodzina!” i się do nas przytula. Kiedy dorośnie, zapewne będzie umiał okazywać uczucia swojej partnerce i swoim dzieciom… Ja musiałem się tego uczyć. Pamiętam, jak pierwszej sympatii chciałem powiedzieć coś miłego, ale nie byłem w stanie wykrztusić słowa. Nigdy nie słyszałem, żeby tata coś miłego mówił do mamy…
Kolejny mit dotyczy ojców, którzy nie wtrącają się w wychowanie dzieci, głos decydujący zostawiają ich matce. Czy nie powinni interweniować, kiedy widzą, że matka krzywdzi dziecko?
Oczywiście, że powinni! Pasywny ojciec, to zły ojciec, to współsprawca krzywdy, jaka spotyka dziecko. Brak reakcji, to zaakceptowanie tego, co się dzieje. To jest niedopuszczalne, żeby ojciec się wycofywał w sytuacji, gdy widzi, że dziecku dzieje się krzywda. Ale! Mężczyzna wtedy nie ma krzyczeć na żonę: „idź coś ze sobą zrób, bo jesteś chora!”. Mają wspólny problem. Są rodzicami. A więc mówi: „kochanie idziemy razem na terapię, bo coś jest nie tak w naszej rodzinie”.
Kiedyś przekonałam przyjaciela, żeby zainterweniował, gdy jego żona postępowała okrutnie wobec ich córki. Ale to było trudne, musiałam, trochę się tego wstydzę, powołać się na pamięć jego zmarłej… matki! Na inne argumenty był głuchy, powtarzał: „matka wychowuje dzieci!”.
Niebezpieczny mit. Żeby dziecko przeszło rubikon dojrzałości i znalazło się po stronie dorosłości, jest potrzebny akt pasowania, a tego dokonuje tata… Ojciec pasuje na rycerza chłopca, a dziewczynkę na księżniczkę. I to się zaczyna od początku, wcale nie dopiero w wieku 7 lat, czy dorastania. Ojcowie powinni wiedzieć, że później już dziecko będzie szukało kontaktów z rówieśnikami, nie z nimi. Dlatego są mu potrzebni od początku. Ja wykasowałem słowo „zaraz” ze słownika jaki używam w rozmowach z synem.
W rodzicielstwie do 10 roku życia nie ma słowa „zaraz”. Jeśli naprawdę od razu nie mogę, mówię: już synku idę do ciebie…”. To pieprzenie: „niech się nauczy cierpliwości” to bełkot, kompletna bzdura. Nie ma czegoś takiego. Nie można przesadzić z okazywaniem miłości. Ani kiedy jest się matką ani kiedy jest się ojcem. Do dziesiątego roku życia dziecka mamy być na każde zawołanie dziecka.
Warto powiedzieć, jak matka ma kochać dziecko, żeby nie być toksyczną matką? Rozumiem, że wiele matek tego nie wie, bo one same zaznały tylko toksycznej miłości?
Ma kochać bezwarunkowo, zawsze mówić: „kocham cię i zawsze będę cię kochać”. A jeśli dziecko robi coś złego, dodać: „ale nie akceptuję tego, że pijesz czy bierzesz narkotyki”. A więc oddzielać dziecko od tego, co ono robi. Moja matka zawsze tak robiła, mówiła, że mnie kocha i zawsze mi pomoże, ale nie akceptuje tego, że ja biorę. I dzięki temu żyję.
Przyznam ci się, że choć terapia trwała latami, a moja matka od wielu lat nie żyje, że tęsknię za nią, tęsknię za toksyczną matką… Czy można uwolnić się od takiej toksycznej matki?
Cel: uwolnić się od toksycznej matki, jest nie do zrealizowania. Mózg tego nie kupi. To można rozegrać inaczej. Uwolnisz się od matki, wypełniając maksymalnie sobą siebie samą. A więc, im bardziej spełniać będziesz to, o czym marzysz, czego pragniesz, im bardziej będziesz ufać sobie, tym odważniej rzucisz się w wir życia i to wbrew temu, co mówi twoja matka – tym mniej miejsca w tobie będzie dla niej!
Pierwszy krok: zrób coś wbrew matce, zrób coś, co nie wzbudziło by jej akceptacji. Daj sobie prawo do zrobienia w życiu jakieś głupoty. Zbuntuj się przeciw jej mądrościom, ocenom i celom.
To nie za późno, jeszcze to coś mi da?
Oczywiście, że tak. Choć rzecz jasna powinno się to wydarzyć między 15 a 25 rokiem życia. Ale jeśli ktoś tego nie zrobił w tamtym czasie, to jest wielkie ryzyko, że nie zrobi tego nigdy.
Znam wiele kobiet, które zajmują się swoimi matkami, kosztem własnych rodzin, choć miały potworne, pełne przemocy i upokorzeń dzieciństwo…
Ludzie nie idą na psychoterapię, bo myślą, że ona jest trudna i bolesna. A to jest najprostszy sposób, najbardziej skuteczny. Pomoże uwolnić się od rodzinnego skryptu, w tym wypadku skryptu służalczości wobec rodziców. Od tego, co każe nam im służyć, spełniać ich oczekiwania. Powiem ci jako terapeuta i mężczyzna, który wiele przeżył, że lepiej stracić relację z bliskim człowiekiem, choćby to nawet była matka, niż tracić samego siebie, próbując tę osobę zadowalać.
To jest naprawdę wielkie nieszczęście, kiedy jesteśmy dorośli i nadal staramy się zadowolić naszych rodziców, bo wtedy tracimy samych siebie.
Takie samobójstwo na raty… Bez zbudowania się, bez postawienia ostrej granicy nie zmieni się ? Nie dorośniemy?
Przychodzą do mnie politycy, biznesmeni, nauczyciele, którzy przed sesją powinni przebierać się w krótkie spodenki lub sukieneczki i zaplatać sobie warkoczyki. Jest takie powiedzenie, jeżeli nie doświadczyłeś, jako dziecko, miłości bezwarunkowej pełnej akceptacji niezależnie od tego, co byś zrobił, kiedy dorośniesz świat nadal będzie cię traktował jak małe dziecko. Bo ty będziesz mu na to pozwalać. To ma swój ciąg dalszy np. w korporacji, gdzie robią wielkie kariery pozornie dorośli ludzie, którzy nadal są malutkimi chłopcami i malutkimi dziewczynkami, wciąż aplikującymi o głaski szefa rodzica.
A jeśli boję się, że nie kocham swojego dziecka?! Że jestem psychopatką?! Może tak być?
Może tak być, ale nie musi być aż tak źle. Zadzwoniła do mnie kiedyś matka, płacząca i histeryzująca. Na pierwszej sesji bała się przyznać, dlaczego do mnie przyszła. Była niewyspana, przemęczona… W końcu powiedziała, że odczuwa – przerażającą dla niej samej – chęć, by swoje dziecko wyrzucić przez okno. Jak usłyszała ode mnie, że to zdarza się, że wiele matek, śpiących po dwie godziny na dobę, ma ochotę cisnąć dzieckiem o ścianę, że to nie świadczy o żadnej patologii, to przez 10 minut płakała ze wzruszania.
Matka musi dać sobie prawo, żeby czasem poczuć, że nienawidzi swojego dziecka. To, co wtedy powinna bezwzględnie zrobić, to z kimś o tym porozmawiać, to jest najważniejsze, nie wolno jej wtedy zostać samej z tymi niedobrymi myślami i emocjami…
No i musi odpocząć?
Właśnie, a wracając do tego pytania czy matka może nie kochać, odpowiedz jest trudna, bo trzeba by zdefiniować słowo „kochać”. Dlatego ja wolę inne słowo: sens.
Nie trzeba kochać, żeby sensownie zajmować się swoim dzieckiem. A sensownie to znaczy: pozwalając dziecku usamodzielniać się, wspierać, towarzyszyć, nie anektować, dawać prawo, ścierać kolanka, tłuc naczynia. Sensowne macierzyństwo to dawanie dziecku prawa do artykułowania samego siebie.
Robert Rutkowski, znakomity psychoterapeuta i współautor książki „Toksyczna Matka. Jak bronić się przed jej wpływem i ustalać granice”.