Mijałam ją codziennie w drodze do pracy. Pogodna, uśmiechnięta. Lubiłam ją obserwować, jak szybko maszerując, patrzy na błękitne jezioro. Zawsze szła o tej samej porze i tą samą drogą, zawsze jej szyję otulał szal w kolorach tęczy.
To był wiosenny poranek. Wyszłam z domu wczesniej, chciałam popatrzeć na słońce i drzewa, które były pełne maleńkich, zielonych listków. Usiadłam na jednej z ławek. Zamknęłam oczy i słuchałam ciszy, która mnie otaczała. Nagle usłyszałam radosne „Dzień dobry”. Otworzyłam oczy i ujrzałam, jak siada obok mnie. Klara w tęczowym szalu.
Tak zaczęła się nasza znajomość. Spotykałyśmy się zawsze w tym samym miejscu, siadałyśmy na tej samej ławce. Rozmawiałyśmy. Ja opowiadałam o swojej pracy, którą kochałam, a Klara mówiła o dzieciach. Lubiłam słuchać, jak z zaangazowaniem opowiada o swojej rodzinie. Chwaliła się sukcesami dzieci, czasem też prosiła o radę. W końcu byłam pedagogiem, „specjalistą od dzieci”, jak mnie określała.
Pamiętam, że tamtego dnia widząc zmierzającą w moim kierunku Klarę, uświadomiłam sobie, że jest taka podobna do mojej córki. Ona też bacznie obserowała świat, często lubiła być sama. Uwielbiała książki, które były jej drugim światem.
Moja córka. Zawsze była taka samodzielna. Rzadko prosiła mnie o pomoc. Nigdy się nie skarżyła, nie buntowała. Ze zrozumieniem słuchała moich opowieści o podopiecznych. Niektórzy wychowywali się w rodzinach, gdzie była przemoc, nadużywanie alkoholu. Inni mieszkali z dziadkami, bo ich rodzice nie nadawali się do tego, by być „mamą czy tatą”. Starałam się im pomóc, a swoje zawodowe troski przynosiłam do domu. Mogłam przecież sobie na to pozwolić. Moja córka była grzeczna, ambitna i szczęśliwa. Tak wtedy myślałam.
Pamiętam tamten dzień. Bardzo dokładnie. Wystarczy, że zamknę oczy, by wrócić do chwil sprzed kilkunastu lat i ujrzeć moją córkę, zbuntowaną nastolatkę, która stoi pod budynkiem szkoły z papierosem w ręku. Do tego te kolczyki w uszach, natapirowane włosy, ekstrawagancki makijaż, a nawet jakieś świecidełko w nosie. Zadzwoniła wychowawczyni. Poprosiła, żebym przyjechała. Nic więcej nie chciała powiedzieć. Żadnych wyjasnień. Jednak po tonie jej głosu wiedziałam, że muszę. Muszę zostawić swoich podopiecznych, by spełnić swoje rodzicielskie obowiązki.
Po kilkunastu minutach stałam naprzeciw mojej córki, która ironicznie uśmiechała się do mnie. Pełna złości i żalu krzyknęła: – Widzisz, ja też potrzebuję twojej pomocy. Zobacz, zobacz. Zacznij wreszcie mnie dostrzegać. Tamtego dnia wszystko się skończyło. Zrozumiałam, że zbyt rzadko, a może wcale nie słuchałam, nie widziałam mojej córki. Byłam matką, ale taką obok. Byłam…ale nie uczestniczyłam w jej dorastaniu.
Przeprosiłam ją, chciałam naprawić swoje błędy, ale ona chyba nauczyła się żyć. Beze mnie. Bez swojej matki.
To dlatego po skończeniu szkoły średniej wyjechała do Florencji. Kilka lat temu, w środku nocy zadzwoniła. Słyszałam tylko jej ciche łkanie. Łamiącym się głosem wyszeptała: – Jesteś szczęśliwa? Beze mnie? Nie musisz się o mnie martwić, nie musisz o mnie myśleć. Pewnie jak zawsze pomagasz innym. Jak dobrze, że wyjechałam. Przynajmniej ty nie masz wyrzutów, bo przecież „zbawiasz świat”.
Po chwili rozmawiałam już z Klarą, która z podekscytowaniem opowiadała o czekającej ją podróży. Do Włoch. To było jej marzenie. Wielkie, największe spośród wielu innych.
– Powinnaś jechać z nami. Rzym, San Marino, Asyż, Florencja… – Klara wciąż mówiła podekscytowana.
Florencja. Moja córka. Wielkie marzenia. Może czas się zatrzymać, zostawić codzienne smutki, radości, obowiązki i stawić czoła uczuciom, których tak bardzo się bałam.