Wydaje ci się, że mam jakiś spadek formy? Tak, wiem, tłumaczę się zmęczeniem, pracą. Ale tylko tobie, bo nikt inny nie pyta, nie zauważa.
Nie wiem, kiedy zaczaiła się na mnie. Kiedy powoli zaczęła oplatać mnie swoimi mackami… Było mi z nią dobrze, wiesz. Poddałam się jej. Te chwile ciszy były mi wtedy tak potrzebne.
Siadałam w fotelu i odcinałam się od wszystkiego, co wokół. Nic nie słyszałam, niczego nie chciałam. Tym pozornym stanem spokoju mnie uwiodła. Pokazała, że może mi się nie chcieć, mogę nie mieć siły, chęci na cokolwiek.
Była jak dobra przyjaciółka, która głaszcze po głowie i mówi: „chodź, przytul się, odpocznij”. A ja tak wtedy potrzebowałam odpocząć. W całym tym zawirowaniu, stresie, jedyne o czym marzyłam to wyłączyć się z tej goniącej wszędzie rzeczywistości. I wiesz, dzięki niej mogłam. Lubiłam ten stan takiego zamrożenia. Z czasem okazało się, że mogę nawet uczucia wyłączyć. Że w tych spędzanych z nią wyjątkowych chwilach nic nie czuję. Jakby wyłączono mi zdolność odczuwania stresu, strachu, radości i miłości.
Myślałam, że nie ma w tym nic złego. Że to taki nasz stan wspólnej medytacji. Byłam dumna z tego, że potrafię zamknąć oczy i nie czuć tego wszystkiego, co na zewnątrz, być poza tym, zamknąć się w swoim obiegu.
A potem polubiłam te chwile jeszcze bardziej, chciałam, by trwały dłużej. Chowałam się w sypialni, kładłam na łóżku i… zamierałam.
Mało rzeczy zaczynało mnie obchodzić, choć starałam się długo zachowywać pozory. Robiłam dzieciom kanapki do szkoły, zakupy, gotowałam obiad, sprzątałam. Ale moją głowę zajmowało jedno: uciec do tych magicznych z nią chwil, gdzie nikt nic ode mnie nie chce, niczego nie wymaga. Gdzie się nie denerwuję, nie wpadam w panikę, gdy czegoś nie zdążę zrobić lub o czymś zapomnę, gdzie nikt mnie nie ocenia, nie krytykuje. Jestem tam z nią i dobrze mi tak.
Znikałam, kiedy tylko mogłam. Ogarniałam wzrokiem mieszkanie, odhaczałam wykonane codziennie zadania i leżałam… Patrzyłam w sufit i leżałam.
I miałam do tego swoje święte prawo – tak mówiłam, gdy ktoś pytał, co się ze mną dzieje. Prawo do odpoczynku, do pobycia samej ze sobą. Usprawiedliwiałam się, że muszę zregenerować siły, nabrać dystansu. Że w końcu nikt nie może dźwigać na sobie całego ciężaru i odpowiedzialności bez skutków ubocznych. Moimi było zmęczenie i chęć pobycia sam na sam ze sobą i… z nią.
Nikt o niej nie wiedział. Nikomu nie mówiłam, że w tych chwilach, kiedy nie czuję nic, kiedy mi najlepiej ona mi towarzyszy. Bałam się, że odbiorą mi te momenty dnia, kiedy było mi naprawdę dobrze.
Więc nie mówiłam o niej nikomu.
Kiedy tylko nikt nie wiedział, dzwoniłam do pracy, że źle się czuję, że problem z dziećmi, że nie dotrę do biura. Odwoziłam dzieci i wracałam. Mogłam leżeć i nikt mi nie przeszkadzał. Czasami prosiłam męża, żeby zawiózł dzieciaki do szkoły. Mówiłam, że boli mnie głowa, że chyba grypa… Byłam w stanie wymyślić każdą wymówkę, byleby zostać z nią w domu.
Nie odbierałam telefonów, nie umawiałam się ze znajomymi. Nie chciałam wychodzić. Chciałam jednego – spokoju. Nasz dom przestał pachnieć obiadem. Nawet tego nie zauważałam. Czasami przepraszałam, że zapomniałam, że to migrena, że nie wiem, co się ze mną dzieje… Ale nic nie czułam. Ani wyrzutów sumienia, ani skruchy, ani niepokoju. Było mi wszystko jedno. Czy dzieci zrobią zadania domowe, co zjedzą na kolację. Co ja zjem, w co się ubiorę. Chciałam leżeć. Moje życie sprowadziło się do jednego: odpoczynku – tak nazywałam ten stan. „Nie martw się, odpocząć muszę” – tłumaczyłam mężowi, choć wiedziałam, że się zapadam, że tracę kontrolę nad swoim stanem.
Nie odebrałam dzieci z zajęć, telefon dzwonił, a ja nie mogłam się zmusić, żeby odebrać. Przyjechały zapłakane, a ja patrzyłam na nie i na szalejącego ze złości i niepokoju męża, jak na obce mi osoby. Nie wiem, co mówili, czego chcieli. Byłam jedynie w stanie poczekać aż skończą i pójść do sypialni, zamknąć drzwi, odciąć się od tego, co wokół mnie się działo.
Chciałam się do niej przytulić, przykryć się nią, chciałam, by jak zawsze zamknęła mnie w sobie. Chciałam nie czuć, być nią.
Nie widziałam, jak niszczy mi życie. Jak oddalam się od dzieci, od męża. Nie widziałam ich zatroskanych spojrzeń, nie słyszałam, kiedy pytał, czy mi pomóc. Uśmiechałam się: „Ale wszystko jest dobrze”, mówiłam. On wiedział, że nie jest. Ja też… ale było już za późno, żeby się wyrwać, żeby od niej uciec.
Widziałam w lustrze kobietę, której nie znałam. Z szarą cerą, smutnymi oczami, włosami nieumytymi. Zawsze w tym samym dresie. Wychudzoną. Rozdrażnioną, gdy ktoś o coś ją prosił. Zbywającą każdego, kto chciał jej pomóc.
Bezpiecznie czuła się tylko tam, w zaciemnionym pokoju, leżąc na plecach, śpiąc, patrząc w sufit, znowu śpiąc. Bez siły. Zupełnie. Im dłużej odpoczywała – jak to nazywała, tym coraz mniej miała energii do życia.
Chciała, by to się skończyło, by ten stan zawieszenia między obecnością a jej brakiem, między sobą a nią przestał istnieć…
Otworzyłam oczy. Nie wiedziałam, co się stało, gdzie byłam… On płakał przy moim łóżku. Próba samobójcza. Ta kobieta, którą znałam z lustra, chciała przestać żyć, chciała, by ten stan spokoju trwał nieprzerwanie… Patrzyłam na siebie jej oczami. Po bardzo długim czasie zaczęłam płakać… I nie mogłam przestać.
A dzisiaj, jeśli już pytasz… Pozwoliłam sobie pomóc, żegnam się ze swoją przyjaciółką, ale nie jest to łatwe. Ona siada na skraju łóżka, gdy się kładę na chwilę. Boję się jej, wiem, gdzie mnie zaprowadziła, kim się stałam. Odebrała mi radość i chęć życia, zdolność czucia, pogrążyła mnie w szarości zaciemnionego pokoju… Nie chcę tam wracać. Chcę znowu żyć, kochać, śmiać się. Ale by tego doświadczyć, muszę godzić się na strach, złość, niepokój i smutek… Nazywam ją po imieniu. Więc, jeśli szczerze pytasz, czy wszystko u mnie w porządku, odpowiem: „Nie, nie jest w porządku. Walczę z depresją, ty też możesz mi pomóc, proszę”.