Go to content

Opowiem wam, jak to jest być narcyzką. Boicie się mnie?

4 seksowne cechy, które nie mają absolutnie nic wspólnego z wyglądem
fot. Lokman Svim/Pexels

Uciekałam z każdej terapii. Chodzę tam zwykle kilka razy, a potem nie wytrzymuję i zmieniam terapeutę na innego. Wszystko jest dobrze, dopóki w jego oczach płonie blask zainteresowania mną i dopóki czuję władzę, która mniej więcej polega na tym, że potrafię go… oczarować. Kiedy zaczyna jednak łapać mnie za „trudne tematy”, o których nie chcę lub nie lubię rozmawiać, kiedy mnie zwyczajnie denerwuje, to przestaję przychodzić. Kiedyś któryś mi powiedział, że nie wytrzymuję „frustracji”, która powinna być częścią każdej dobrej terapii. A ja podobno utykam na „spijaniu sobie z dzióbków”. Chyba miał rację.

Wyrok brzmi — narcyzka

Podczas moich licznych terapii zawsze słyszałam, że mam zaburzenia narcystyczne. To jest łatka, która doprowadza mnie do szału! No bo jak można ludzi tak klasyfikować – narcyz lub nie narcyz. Przecież każdy z nas ma cechy narcystyczne, tylko w różnym natężeniu. I do tego jeszcze te wszystkie artykuły, w których robi się z narcyzów ludzi bez uczuć, jakbyśmy byli jakimiś potworami. To przecież nonsens!

Kilka jednak drobnych rzeczy zapadło mi w pamięć po tych terapiach. Uświadomiłam sobie na przykład, że mam bardzo niskie poczucie wartości. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale coś, co wydarzyło się w moim wczesnym dzieciństwie, na zawsze zrujnowało we mnie stabilne poczucie, że jestem warta bezwarunkowej miłości. Dlatego całe życie szukałam różnych sposobów, by wszystkich oszukać, że umiem być mądrzejsza niż myślą; że jestem ładniejsza niż sądzą; że jestem bardziej oczytana niż im się wydaje itp. Wytworzyłam jakby swoją drugą osobowość, która stopiła się ze mną na zawsze. Noszę maskę i bardzo rzadko ją zdejmuję, bo boję się kompromitacji. Nie cierpię być sobą, bo czuję się wtedy kompletnym zerem.

Ta maska pozwoliła mi jakoś przeżyć, stała się moim kreatywnym przystosowaniem. Ponieważ cały czas muszę ją nosić, jestem tym… wykończona. Staram się, by nikt nie odkrył prawdy. Nie wyjdę na przykład z domu bez ułożonych włosów, zrobionych paznokci i przemyślanej stylówki. Terapeuci zawsze mi tłumaczyli, że musi być jakaś głębsza przyczyna tego, że jestem tak wyczulona na komplementy i starannie dbam o swoją powierzchowność. Potrzebuję podziwu tak bardzo, jak „normalny człowiek” potrzebuje wody do picia. Bez zachwytów ginę, usycham jak niepodlewana roślina.

Wszystkie moje związki to porażka

Albo spotykam się z facetami, którzy traktują mnie jak śliczny przedmiot – taką porcelanową laleczkę. Albo spotykam się z mężczyznami, którzy faktycznie są mną zainteresowani i chcą stworzyć głębszy związek. Na początku jednych od drugich nie bardzo potrafię odróżnić. Jednak już po kilku miesiącach dobrze wiem… Związki z pierwszymi kończą się tak samo szybko i wybuchowo, jak się zaczęły. Natomiast związki z drugimi… Cóż, gdy dotykamy codzienności, miziania się na kanapie i opowiadania o kłopotach z księgową, to zaczynam się nudzić i uciekam. Nie umiem kompletnie tego wytłumaczyć… Zwykłość i słabość u facetów po prostu totalnie mnie odpycha. Jest jak śmierdzące bąki, jest jak zgniłe jaja. Czuję, że się duszę i nie mogę tego znieść.

Głupio mi się do tego przyznać, ale niespecjalnie cierpię, kiedy się rozstaję z facetem. Po prostu coś ucina się u mnie jak ostrym nożem. Było i nagle już tego nie ma. Wiem, że nie przeżywam zerwania tak dosadnie, jak inni ludzie. Patrzę na ich łzy i dziwię się, że nie czuję kompletnie tego. Jeszcze bardziej mni to złości, dlatego szybciej chcę zamknąć za sobą drzwi.

Jak już pisałam, mam ze sobą kilka związków z innymi narcystycznymi osobami. Początki są po prostu oszałamiające. Jakby nagle zlały się ze sobą dwie wspaniałe dusze, które potrafią wzajemnie działać na siebie tak kompatybilne, jak jakaś seria wyszukanych kolorowych fajerwerków. Jednak to szczęście trwa krótko. Bo ileż można się wzajemnie podziwiać? Ile można się nakręcać? Przykład? Ostatni facet zaproponował mi wyjazd na wakacje, a ja się w mig spakowałam, choć znałam go może miesiąc. Na miejscu on okazał się romantyczny do granic możliwości, strzepywał mi piaseczek ze stóp na plaży. Traktował, jakbym była ósmym cudem świata. Ale co były warte te wszystkie szampany, masaże nad basenem i czułe gesty? To była zabawa, dziś już mam tego świadomość. Niby wiem, a zawsze się na to jakoś połaszę. Jak taki gość poflirtuje i nasyci się, to już jest koniec. Pustka. Nicość. Znów nuda. Nawet trudno potem płakać.

Nigdy nie jestem sama

Zawsze miałam wokół siebie mnóstwo koleżanek, bo potrafię być urocza i dawać ludziom to, czego najbardziej w życiu potrzebują. Mam w oczach coś jakby rentgen i doskonale wiem, co robić, by nigdy nie być sama. Wiem, jak wykorzystać swój urok. I robię to, bo nie chcę cierpieć. Nie chcę czuć pustki i samotności.

Niektórzy mówią, że narcyzi są mało empatyczni, że niczego nie czują i są potworami. Ale to nieprawda – my czujemy, choć faktycznie jesteśmy mało nastawieni na innych. Tak bardzo pochłania nas dbanie o swoją maskę, swój wymyślony wizerunek – lepszego, inteligentniejszego, piękniejszego i ładniej ubranego człowieka, że po prostu nie mamy czasu na zajmowanie się innymi zranionymi ludżmi. Jeśli to robimy – to tylko przez chwilkę. Lubimy pomagać, bo to nam poprawia humor.

Nie jesteśmy natomiast okrutni. Jesteśmy po prostu inni. Trudno to zmienić. Szczerze wydaje mi się, że to może być niemożliwe. Ja chodzę już na terapię pięć lat i pomimo informacji, które zbieram na swój temat, niewiele udało mi się zmienić. Narcyza lepiej pokochać takim, jakim jest naprawdę. Albo najlepiej w ogóle go sobie odpuść.