Z samego rana w piątek pojechałyśmy na Dworzec Centralny w Warszawie. Podobno dzieje się tam armagedon. Podobno Ukraińcy z małymi dziećmi śpią na kartonach. Podobno dezinformacja… Zanim weszłyśmy do hali głównej, umówiłam się z Nataszą (fotografką), że każdą osobę będziemy pytać o zgodę na publikację. Nie będziemy robić zdjęć na siłę ani z zaskoczenia. Nie będziemy wypytywać o traumy i czy boją się o bliskich, którzy zostali bronić Ukrainy. Wszystko będziemy robić przede wszystkim z szacunkiem dla ludzi. Liczyłyśmy się z tym, że popatrzymy godzinę i wrócimy z niczym. Liczyłyśmy się z tym, że kobiety zmęczone wielodniową podróżą nie będą chciały rozmawiać. Bez snu, bez prysznica i z dzieckiem na ręku na pewno nie pozwolą sobie robić zdjęć – tak nas ostrzegano.
To miejsce jest jak piekło i niebo jednocześnie. Dworzec Centralny w Warszawie pochłonął nas, wessał. Jakby czas zatrzymał się tam w miejscu. Gdybym nie miała zegarka, nie wiedziałabym, czy spędziłyśmy tam osiem godzin, czy może tylko godzinę. Tłumy, smród, duszno… Na kocach na ziemi leżą dzieci, porozrzucane pluszowe zabawki, pieluchy i soczki. Matki tak zmęczone, że nie mamy odwagi podejść, by z nimi porozmawiać i zrobić zdjęcia. Ale po chwili czujemy, że ludzie, do których uśmiechamy się, odpowiadają uśmiechem. Jest w tym nieme zrozumienie: nasze do ich cierpienia i ich wdzięczność dla polskiej pomocy i gościnności.
Adelina i Boss – zwierzęta z Centralnego
Wszyscy chętnie pokazują nam swoje zwierzęta. Zwłaszcza nastolatki otwierają torby i plecaki. W jednej z nich znajdujemy burą kotkę z trzema maleńkimi zaledwie jednodniowymi kociętami, które urodziły się już w Polsce. Tu na Dworcu Centralnym.
Swoich towarzyszy podróży prezentuje nam Olena z Zaporoża nad Dnieprem. – Jamnik i husky, Adelina i Paula – przedstawia swoje psy Olga, patrząc na mnie błękitnymi oczami. – Czy masz już nocleg? Czujesz się zaopiekowana – pytam ją. – Tak przydzielili mi miejsce do spania w Krakowie – mówi i dodaje, że za chwilę będzie miała pociąg. Obok stoją dwie dziewczynki. – Czy mogę ci zrobić zdjęcie? – pytam Bogdanę. Jedenastolatka natychmiast promienieje, uśmiecha się, ustawia do zdjęcia i dumnie prezentuje nam swojego ratlerka o imieniu Boss. Przyjechała tu pociągiem z Czerkasy, miasta w centrum Ukrainy, 160 km od Kijowa. Dziewczynka nie mówi po angielsku, ale wystarczają nam polskie słowa, by zrozumieć, jak dumna jest z tego, że jest Ukrainką. Choć śpi na antresoli pod ścianą na kocach z całą rodziną, zaraża nas swoim uśmiechem. Jakby chroniła ją jaś niewidzialna siła. Pytamy ją, czy czegoś nie potrzebuje, czy coś jej kupić w sklepie. Mówi, że wszystko ma.
Bułki, zupa, skoi – są, potrzebny psycholog
Faktycznie tu jest wszystko! Ciepłe jedzenie podawane jest na zewnątrz dworca w prowizorycznie postawionym namiocie. Jest ciepła zupa i chleb pokrojony na kromki. Pytamy wolontariuszy, czego im brakuje. Możemy przecież napisać, by ludzie przynieśli: pieluchy, materace, kanapki. Wszędzie słyszymy: – Mamy wszystko. Może przydałby się psycholog, który mówi po rosyjsku czy ukraińsku – słyszmy od jednego z wolontariuszy. Wczoraj dwie kobiety dowiedziały się przez telefon, że ktoś z ich bliskich nie żyje. Potrzebna była pilna pomoc, ale udało ją się ściągnąć psycholożkę, która przyjechała na szybko porozmawiać, potrzymać za rękę. Szkoda, że kogoś takiego nie mają tu na dyżurze. Może chociaż studenci psychologii, najlepiej starsi, z piątego lub czwartego roku.
Ludzie na Centralnym są tylko na chwilę, przejazdem. Czasem spędzają dwie noce, w oczekiwaniu na swój pociąg, by jechać dalej. Zaczepiają nas dwie dziewczyny, mówią po włosku, że są głodne i szukają jedzenia. Natychmiast zgadzamy się im pomóc. Pytamy strażaków, których dziś na dworcu jest naprawdę wielu, gdzie jedzenie. – Na dole, koło punktu Orange, gdzie można dostać karty do telefonu, rozdają kanapki – twierdzą strażacy. Prowadzimy tam Nadię i jej córkę Karinę. Przyjechały tu z bombardowanego miasto Sumy na północnym wschodzie Ukrainy. Jadą do Włoch do kuzynki, będą miały mieszkanie po Wenecją. Razem z nimi trafiamy do punktu wydawania wody i kanapek. Kolejka nie jest długa. Widzimy setki piętrzących się kanapek, bułek – przynoszonych przez restauratorów i zwykłych Warszawiaków.
Bo tu dowodzą harcerze
Na parterze jest też punkt informacyjny obsługiwany przez harcerzy. Nie sposób z nimi porozmawiać dłużej. Ciągle ktoś podchodzi i pyta: o prysznic, o toaletę i o to, gdzie kupić bilety do Chełma lub Zabrza, gdzie spać, gdzie woda, gdzie ciepłe jedzenie. – Czy możemy ci zrobić zdjęcie – pytam Marcina Maryla w pomarańczowej kamizelce (to znaczy, że dowodzi). – Jasne – mówi Marcin i dodaje: – Słuchajcie… dary. Napiszcie, by nie przynosić rzeczy na Centralny, tylko do punktu na Polną, do OSiR. Tam wszystko harcerze ogarniają i sortują. Napisz też, że poziom koordynacji jest z dnia na dzień coraz lepszy. W weekendy mamy najwięcej wolontariuszy. Wystarczy, że przyjdziesz, to dostaniesz kamizelkę. Na plecach przykleimy ci kartkę, w jakim języku mówisz i zaczynasz działać.
Nie przeszkadzamy, bo właśnie przyszedł wolontariusz. Stanisław ma jakieś 70 lat. Posłusznie zakłada zieloną kamizelkę, którą daje mu nastoletni harcerz. Słucha go z uwagą: co ma robić, gdzie iść, jaki ma przydział działań na dziś. A mi serce się ściska na ten widok. Dzieli ich pięćdziesiąt lat, całe pokolenie.
Strefa ciszy dla matki z dzieckiem
Ktoś prowadzi nas na górę. – Czy byłyście w strefie ciszy dla matki z dzieckiem? Musicie to zobaczyć! – słyszymy. Przed wejściem do wydzielonego oszklonego pomieszczenia, koło sklepu Biedronka stoją dwaj strażacy. Nikogo tu nie wpuszczają, kto mógłby zrobić zamieszanie. Nie wolno podchodzić i zawracać głowy kobietom i dzieciom. Ktoś jednak otwiera przed nami drzwi do magazynu, gdzie są starannie poukładane pieluszki i soczki i stąd przedostajemy się do strefy wyścielonej materacami i kocami.
Wolontariusze mają dwa czajniki i tak przygotowują mleko dla maluchów. – Co pół godziny ktoś przynosi nam jedzenie. Zobacz, nawet kanapki są opisane cyrylicą. Dietetyczne, dla tych, co nie mogą jeść laktozy. O tym, też pomyślała jakaś dobra dusza – mówi studentka. W tej strefie jest przynajmniej trzydzieścioro dzieci i faktycznie panuje zadziwiający spokój. Wszyscy mówią przyciszonym głosem. Nie mama pojęcia, jakim cudem to udało im się zorganizować. Czy czegoś potrzebują? – Najbardziej przydałoby nam się, by zgłosiła się do nas jakaś pralnia. Zobacz, na tych kocach śpi matka z trójką dzieci, a potem to zostawia i jedzie dalej. Na tym samym kocu kładzie się następna. A gdyby udało to się uprać? – prosi jedna z wolontariuszek.
Ktoś łapie mnie za kaptur i mówi: – Napisz o toaletach, bo na zewnątrz są tylko trzy Toi Toi. Wprawdzie McDonalds udostępnia już swoją toaletę za darmo, ale jeszcze kilka dni temu Ukraińcy mogli korzystać tylko z tych dworcowych za 3,5 złotego. Zorganizowaliśmy wtedy puszkę i zbieraliśmy od ludzi drobne po 50 groszy, by oni mogli choć umyć ręce, skorzystać z ubikacji. Teraz jest lepiej, bo już nie trzeba za to płacić – mówi wolontariusz. Podobno gdzieś jest jeden prysznic. Podobno, bo nikt nie umie nam powiedzieć, gdzie dokładnie. Nagle ktoś pokazuje mi jedynego mężczyznę na sali dla matek z dziećmi, który karmi synka. Chłopiec jest niepełnosprawny.
Plac zabaw dla dzieci
Wychodzimy z tego miejsca, nie chcemy już zakłócać ciszy i spokoju. Na górze na antresoli zorganizowano plac zabaw dla dzieci. Są tam koce, po których turlają się maluchy w stercie pluszowych zabawek. Porządku pilnuje tu dr Jessica Hirshorn, wykładowca z Arizona State University – Amerykanka mówiąca też po hebrajsku, która w Polsce mieszka od czterech miesięcy. Klęczy i bawi się z dzieciakami.
W tym miejscu podchodzi do nas Tomasz Grzywiński przebrany za dinozaura. – Skąd masz ten kostium? – pytam. – Przyszedłem pomóc i oderwać dzieci od marazmu tego dworca. Sam jestem ojcem trójki dzieci i wiem, że ten uśmiech jest im teraz bardzo potrzebny. Wiem, jak to jest z dziećmi w podróży. One się nudzą, nie lubią czekać. Mam w koszyku łakocie, ale chyba następnym razem zabiorę owoce – mówi.
Spotykamy też Kasię, która przyszła tu ze swoim nastoletnim synem. Wokół niej zebrał się tłumek matek i maluchami. Kasia rozdaje im nowiuteńkie kredki, temperówki, a jej syn ma w torbie ryzę wydrukowanych kolorowanek. Dzieciaki, które się nudzą, wybierają swoich ulubionych bohaterów do kolorowania, a na twarzach zmęczonych matek natychmiast pojawia się wdzięczność. – Genialny pomysł – chwalę Kasię i już brak mi słów.
Wszystko to zrobili zwykli ludzie
Wszystko to zorganizowali ludzie. Na Centralnym miałam zobaczyć chaos, bałagan, straszność, smutek. A spotkałam setki nieprawdopodobnie kreatywnych i zaangażowanych ludzi. Na koniec rozmawiam z wolontariuszką po pięćdziesiątce. Katarzyna świetnie radzi sobie po rosyjsku.
– Jesteś nauczycielką? Skąd pamiętasz tyle słów? – pytam. – Nie rozmawiałam w tym języku od czterdziestu lat. Pamiętam ze szkoły. Jakimś cudem wygrzebuję te słowa z pamięci, coś się we mnie w tym stresie odblokowało – opowiada.
Jakimś… cudem. Tak jestem pewna, że to jest cud. Nigdy takiego nie widziałam. Nie widziałam takiego morza dobrej woli. Słowa: – Wszystko mamy. Wszystko jest – kołaczą mi się po głowie. To my! Po prostu zwykli ludzie. To my, po prostu Polacy to zrobiliśmy. Z własnej kieszeni. Z własnych pieniędzy. Z własnego serca. I kiedy słyszę, że pomagać trzeba po cichu i skromnie, coś się we mnie burzy. Gdy wokoło jest tyle zła, naszym obowiązkiem jest pomagać głośno. Bez fałszywej skromności. Świat musi o tym usłyszeć. Świat musi nam pomóc zakończyć ten koszmar. Tę wojnę.