Go to content

Maciejewka – bieszczadzki wehikuł czasu

Fot. Archiwum prywatne

Często marzymy o wehikule czasu, który przeniósłby nas do przeszłości, albo przyszłości, po to byśmy mogli zmienić bieg zdarzeń, lub co jawi się niezwykle kusząco, zobaczyć co nas czeka. Tymczasem tu, w Maciejewce czas się zatrzymał. Za to prężnie działa wehikuł Teraźniejszości, potęgi, o istnieniu której zapominamy w codziennym kołowrotku obowiązków, zmartwień, oczekiwań. Czas wydaje się w tym miejscu piorunująco zbędny. Przybywamy tu i dopada nas osłupienie. Stajemy na zielonej polanie, unosząc wzrok nad maciejewkowymi chatami jak sparaliżowani. Paraliżuje nas moc chwili, tak dogłębna, że krew w naszych żyłach zaczyna płynąć i w dół, i w górę, tańczyć i wibrować.

Przyjechałam tu z ogromnym bagażem negatywnych emocji, jakie były efektem ostatnich zdarzeń w moich życiu, a ból istnienia ściskał niczym gruby łańcuch moją wątrobę i żołądek. Pierwszego poranka obudziłam się rześka i jak nigdy żywa. Mgły wisiały nad przebudzającymi się ze snu wzgórzami, trawa i resztki letnich kwiatów zamarzły w bezruchu przykryte zlodowaciałą rosą. Stałam w milczeniu na chrupiącej mrozem trawie i usłyszałam piosenkę, śpiewaną przez ciężkie od szronu, opadające jak stal liście. Piosenkę tą nuciła jesień.

Kolejne dni minęły na bieszczadzkich szlakach w towarzystwie ciepłych i życzliwych ludzi, bo tylko tacy odwiedzają Maciejewkę. Emocjonalny ból zaczął odpuszczać, lęk zamienił się w błogość, a smutek w radość. Przyjemnie utknęłam w chwili tu i teraz.

Człowiek nie czuje się tutaj jak gość, który wynajmuje pokój, wpada na chwilę, aby odpocząć od miejskiego zgiełku. Czujemy się tutaj jak w domu, a pokusa pozostania na zawsze, prześladuje nas każdego wieczora, gdy ku końcowi zmierza kolejny dzień.

Gospodarze

Gospodarze to istoty anielskie – Maciej i Ewa, stworzeni do tego, aby przyjmować ludzi. Obydwoje inni – On wszechobecny gawędziarz, Ona – piękniejsza strona Maciejewki – ukrywa się w słodyczy deserów, jakie czaruje każdego dnia, niedopowiedziana i tajemnicza. Ewa rozmawia z nami z ukrycia, przemawia do naszego podniebienia, zaskakuje słodyczą, której składników nie jesteśmy w stanie odgadnąć. Pozostawia nas z tą tajemnicą, której Maciek, jak zły policjant, strzeże uważnie. Chciałoby się powiedzieć Anielewka, bo do stołu serwują anioły, a człowiek musi prosić sąsiada, by uszczypnął mocno, bo nie wiadomo czy to ziemia, czy już może niebo nas woła.

Tu i teraz

Magia Teraźniejszości jest tu tak wszechobecna, że jeśli ktoś przyjeżdża tu z zamiarem łączenia pracy z odpoczynkiem, bardzo szybko zdaje sobie sprawę, że telefon, zegarek i laptop to nie są przymioty tego miejsca i należy je natychmiast, bezwzględnie odłożyć. Nawet w tej chwili, gdy spisuję te słowa, mam poczucie winy, że hałasuję stukając o klawiaturę i staję się intruzem dla otaczającego mnie świata.

Tęsknota

Jeszcze tu będąc, od pierwszych dni, już się za tym miejscem tęskni. Nie trzeba zostawić go za plecami, by poczuć rozdzierającą tęsknotę, która pchnie nas do planowania kolejnych wizyt. Choć o przeszłości się tu zapomina, w znaczeniu psychologicznym czasu, niemniej w kwestii zaplanowania powrotu, przyszłość jawi się tu jak zbawienie. Drugiego dnia, jadąc na szlak, dopadła mnie myśl, aby przedłużyć ten słodki niebyt. Ubłagany Maciek poprzestawiał, przeplanował i udało nam się skraść jeszcze jedną dobę w kochanej Maciejewce, a nawet zaliczyć przeprowadzkę z pokoju do pokoju, dzięki czemu wiemy, że „Dziki bez” to nasz ulubiony kąt.

Fot. Archiwum prywatne

Maciejewkowe istnienia

Nic tu nie leży, nie stoi, nie wisi przypadkowo. Każdy przedmiot inspiruje, czaruje zmysły, napawa nostalgią. Drewno, z którego powstały Maciejewkowe chaty śpiewa nam do snu i skrzypi, budząc o poranku. Każdy gwóźdź dźwiga tutaj dzieła artystów. Nawet podajnik do papieru toaletowego to dzieło sztuki. Każdy jeden kamień, deska, mówią do nas „jestem”. Istnienia żadnej ruchomej, czy nieruchomej istoty tego miejsca nie jesteśmy w stanie przegapić.

Dzieje

Tu nic się nie dzieje przypadkiem. Przypadek, tak samo jak przeszłość i przyszłość nie mają tu racji bytu. Wczoraj złamało się drzewo. Ostatnie jesienne, mokre dni złamały jeden z leśnych bytów. Dzięki temu, od wczorajszego poranka jesteśmy obserwatorami iście ujmującej ceremonii pogrzebu lasu, gdzie Matka Natura pokazuje nam kto tu rządzi. Wierzę, że żywot tego drzewa, wyda ostatnie tchnienie w kominku, otulając maciejewkowych gości ciepłem.

Pomimo, że Ewa i Maciej przybyli tu kilka lat temu z głośnego, wilgotnego i mglistego Londynu, przywieźli tu harmonię, a na łąkach zasiali spokój. Poranki, wieczory, noce i dnie zlewają się tu w jeden wymiar – wszechobecne Teraz. Stojąc na tarasie chaty, czy w ciemności, czy za dnia, spokój nie zmienia kolorów i dźwięków, po prostu jest w nas, ten sam, stabilny i niezakłócony.

Okolice

Ścieżki Maciejewki zaprowadzą nas nie tylko na malownicze bieszczadzkie szlaki takie jak Mała Rawka, Jeziorka Duszatyńskie, czy Połonina Wietlińska, ale i do Kuźni Skarbów, a tam poczujemy się jak kowale własnego losu. Okaże się, że stal nie jest wcale taka sztywna, ale giętka i elastyczna. Tak jak z naszymi marzeniami, gdy któreś zakwitnie w naszej głowie, wydaje się początkowo twarde i zimne, trudne do zrealizowania. Może tak jak w tej Kuźni, należy się w marzeniu zakochać, otoczyć ciepłem i nadać kształt. Okazuje się bowiem, że to co zimne i twarde można przekuć wedle naszej wyobraźni. Kochajmy się więc w naszych marzeniach z dziecięcym entuzjazmem.

Fot. Archiwum prywatne

Spa

Nie tylko kulinarne i emocjonalne Spa nas tutaj czeka. Maciejewka ma swoich terapeutów.

Pan Tadeusz – dusiciel stóp, a i czasem duszy, odnajdzie na naszych stopach każdą ścieżkę, jaką przeszliśmy i każdą emocję, która obciąża naszą wątrobę. Nic się przed nim nie ukryje. Za to po tym bolesnym i uzdrawiającym duszeniu, człowiek może w końcu powiedzieć, że stanął na własne nogi.

Wesoła i ciepła duchem Magda przyjedzie ukoić nasze plecy i ściągnie z nich ciężar codzienności. Można położyć się przy samym kominku, nasłuchując śpiewu lasu, wydobywającego się z objętego ogniem drzewa, oddając się jednocześnie kojącym magdalenkowym dłoniom.

Ach, nie mogę pominąć psich terapeutów Maciejewki – Albert i Misiek, którzy jak wisienka na torcie dopełniają całości i idealnie dekorują otoczenie chat. Kiedy podjechaliśmy po raz pierwszy pod Maciejewkę, siedzieli obok siebie pod drzewem, jak wieloletni towarzysze, dzielący ten sam, szczęśliwy los. Po mieszczańsku można nazwać to dogoterapią, jak zwał tak zwał, liczy się jedno – uśmiech, jaki wywołują na twarzy. Kochają igraszki na trawie, czasem groźnie, ale pieszczotliwie zarazem złapią za ramię. Można stracić czapkę, czy kanapkę, jaką spakowaliśmy do plecaka na drogę. Warto zapłacić każdą cenę za chwile beztroski i zanurzyć się w ich gęstej sierści.

Przy stole

Stół w Maciejewce jest pomostem łączącym wszystkich, którzy wracają ze szlaków, tych którzy otworzyli drzwi chaty po raz pierwszy i rekordzistów, wracających tutaj po raz ósmy.  Ciepło kominka otwiera duszę, smaki kolacji uwrażliwiają zmysły, a Maciej otwiera nasze buzie, nie tylko do jedzenia, ale i do mówienia. Jak komuś się poszczęści, może natrafić tak jak my, na bratnie dusze i pierwszy wieczór w Maciejewce spędzić na długiej wieczornej pogawędce.

Nie ma tu stolików z numerkami, dwu czy czteroosobowych. I całe szczęście! Wystarczy, że na ulicach miast, klatkach schodowych, w sklepach mijamy się bez słowa, jak mrówki w mrowisku, w pędzie i chaosie. Im bardziej wypełniona chata tym lepiej, bo przy śniadaniu poczuć można ciepłe ramię sąsiada.

Do zobaczenia

Dzisiaj ostatni wieczór w Maciejewce. Już planujący kolejny pobyt umysł szepcze pocieszająco, że jeden z wielu tych ostatnich. Za chwilę przyjadą nowi goście i nie byłabym człowiekiem, gdybym nie przyznała się do gorzkiej zazdrości, jaka ogarnęła mnie na myśl, że komuś muszę odstąpić ukochany skrawek maciejewkowej chaty.

Zabieramy ze sobą zegar tu i teraz, bez wskazówek, godzin, bez minut i wyruszam do domu.

Do zobaczenia Bieszczady! Do zobaczenia Maciejewko!

Fot. Archiwum prywatne

O Autorce:

Karina Dziuba

Cześć kobiety! Po tej stronie Karina. Dużymi krokami zbliżam się do 40-tki. Czy to mnie przeraża? Absolutnie nie! Teraz dopiero otwiera się przede mną raj możliwości. Kiedy jako dojrzałe kobiety wiemy już czego chcemy, a właściwie czego nie chcemy, życie staje się łatwiejsze i pełniejsze. I tak, w wieku 37 lat wróciłam do pisania, dawniej popełniłam kilka opowiadań i wierszy, które z braku odwagi lądowały z szufladzie. Z wykształcenia jestem pedagogiem i prawnikiem. Togi nigdy nie założyłam, nauczycielką też nie zostałam. Spędziłam ponad 15 lat w warszawskich korporacjach, wszystko po to, by w końcu móc osiąść na swoim i robić to co kocham.

Jestem szczęśliwą narzeczoną Portugalczyka Jose (z polskiego Józek😊). Kiedy przychodzi weekend uciekam w swój świat i piszę. Najchętniej przy łagodnej muzyce filmowej Rachel Portman. Zdarza mi się również wyciągać pióro w podróży, szczególnie w samolocie. Nie ma miejsca z lepszym zasięgiem, aniżeli to w chmurach, kiedy telefon milczy, a my odzyskujemy dostęp do samych siebie.

Jak spora część z Was, oprócz narzeczonej, przyjaciółki, córki, pełnię też rolę najtrudniejszą – jestem mamą 12 letniego Marcela. Mamy za sobą bardzo długi, ponad 9 letni, burzliwy rozwód. Piszę ‘mamy’, bo rozwód, zawsze dotyczy dzieci i dotyka ich ze zdwojoną siłą. Tak więc i ja i mój syn, przeszliśmy długą, wyboistą drogę, co tylko umocniło naszą więź i nadało jej wyjątkowego wymiaru. Tymi doświadczeniami również chciałabym się z Wami dzielić na łamach OhMe.

Ale nie tylko. Chętnie piszę o relacjach damsko-męskich, a ta tematyka jak wiecie jest jak studnia, w której nigdy za dużo wody. Chwytam za pióro też w podróży, kiedy zmysły pobudzane są nowymi widokami, smakami i dźwiękami. Zatem DO ZOBACZENIA, DO ZACZYTANIA!