Rozmawiałam ostatnio o szkole, w której ucznia traktuje się przede wszystkim, jak człowieka, a nie puste naczynie, do którego należy wlać wiedzę, choćby tę najbardziej bezużyteczną. W tej szkole realizuje się podstawę programową przy okazji, priorytetem jest wyposażyć dziecko w umiejętności, które przydadzą mu się w prawdziwym życiu.
I nie jest to szkoła gdzieś w Europie, w Ameryce, znajduje się na naszej wsi, gdzie kilkanaście lat temu bezrobocie sięgało 56%, pełne było eurosierot, a nastrój, jaki panował, nie sprzyjał chodzeniu do szkoły.
Po co się uczyć, skoro wykształcenie i tak w niczym nie pomaga.
Zebrała się grupa nauczycieli z cudowną panią dyrektor, która coś chciała, chciała zmienić ten obraz, chciała pomóc dzieciom, ale poprzez uczenie się na pamięć tabliczki mnożenia, ale wzmacniania swoich mocnych stron, uczenia się przez praktykę, tak by mogły one przeżyć jutro.
Udało się. Dzisiaj szkołę odwiedzą goście z całej Polski i z zagranicy, żeby zobaczyć, że można, że się da, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Myślę o tej szkole od kilku dni, o tym, w co wyposaża swoich uczniów. I myślę też o sobie, o innych rodzicach, co powinniśmy włożyć dziecku przede wszystkim do szkolnego tornistra:
- pewność siebie połączoną z pokorą, która pozwoli naszym dzieciom iść po to, co jest dla nich ważne
- poczucie własne wartości – świadomość tego, w czym są mocni, jakie umiejętności powinni w sobie rozwijać (szkoła niestety najczęściej pokazuje tylko to, z czego trzeba się poprawić)
- radość życia – bo tylko z pozytywnym nastawieniem będą szli do przodu i uśmiechali się do innych, a świat będzie dla nich bardziej przyjazny
- nadzieja – że nie ma rzeczy niemożliwych, że jeśli czegoś naprawdę chcemy, jesteśmy w stanie to osiągnąć.
A wy? Co byście wrzucili do tornistra waszych dzieci?