Wiesz czym jest bezsilność? To rozdzierający noc głos, który błaga o pomoc. Zrywa cię z łóżka i przewraca w przedpokoju. Podnosi ponownie i zaprowadza, do jego łóżka. Widzisz w nim wątłe, zmęczone chorobą i wyniszczone lekami ciało swojego dziecka. Słyszysz, jak się dusi, patrzysz na jego coraz bardziej siną twarz i i widzisz, jak macha rękoma. Usiłuje nimi złapać to co niewidzialne, a niezbędne, żeby żyć. Powietrze. Jeszcze jeden mały oddech, jeszcze jedna minuta. Robisz co możesz, czyli niewiele. Podłączasz tlen i bezgłośnie modlisz się, żeby karetka tym razem jeszcze zdążyła. Bo przecież jeszcze tyle chciałabyś mu powiedzieć, przeprosić za te stany, gdy nie wytrzymywałaś i dławiłaś przy nim łzami. I zapewnić, że nigdy nie zapomnisz, że nigdy nie przestaniesz wierzyć.
I widzisz jak wbiegają do mieszkania, odpychają cię i zaczynają reanimacje. Siedzisz skulona pod ścianą, zagryzasz wargi do krwi i starasz się nie patrzeć, na zrezygnowany wzrok lekarza. Patrzysz tylko na punkt, który nadal powinien się miarowo unosić i opadać. Nie odrywasz od niego wzroku, jednocześnie obiecując duszę diabłu, za jego życie. Za jeszcze jeden dzień, jeszcze jedną rozmowę, gdzie tym razem powiesz mu już wszystko. I widzisz, że go zabierają, choć nadal nic nie mówią. Bo przecież nie są pewni, czy dowiozą go do szpitala żywego. A potem on śpi, podłączony do milionów rurek, do odstraszającej aparatury, a ty siedzisz obok. I starasz się resztkami sił, nie pozwolić jej wygrać. Bo jeśli się jej poddasz, to już przegrałaś.
– Mój syn, umierał już kilka razy, przez swoje 18 lat życia. Życia w ciągłym strachu, bólu i dusznościach, które pozwalają na spokojny sen, bardzo rzadko. A nawet jeśli, to na siedząco, bo zalewająca płuca i oskrzela flegma, nie pozwala się normalnie położyć. Pierwszy raz przechodziłam przez to piekło, gdy miał trzy miesiące. Po prostu, kazali mi się z nim pożegnać a jedyne, o co mogłam prosić, to żeby się długo nie męczył. Co czuję matka, której odbiera się nadzieje? Nic. Jest odrętwiała z bólu i bezsilności. To największa zmora, to straszne uczucie, że choćbyś chciała, to nic nie możesz zrobić. Nie możesz tego zatrzymać, a jedynie liczyć, na ponowne odroczenie wyroku. I cieszyć się, że znowu zostało wam dane ze sobą pobyć. Ale nie śmiejesz się za głośno, lepiej nie prowokować losu. Bardzo szybko zapominasz, czym jest życie bez lęku. Przecież nie znasz innego uczucia, jak dławiący strach. Jest z tobą zawsze. Gdy otwierasz oczy nad ranem i nasłuchujesz, czy oddycha. I późnym wieczorem, gdy choć nie chcesz, to i tak nie umiesz przegonić natarczywej myśli. O tym, co przyniesie noc i czy jutro, jeszcze będziesz matką. A może przyjdzie ci, wybierać kolor trumny i przepraszać Boga za to, że szczerze Go nienawidzisz.
Najgorsze są te dni, gdy on walczy w szpitalnym łóżku a ty, boisz się wejść, do jego pokoju. Bo wiesz, że cisza i pustka złamie cię w pół. Posadzi na dywanie i wręczy koszulkę, z jego zapachem. I pozwoli umierać ci ze strachu, obedrze ze złudzeń i rozbije twoje cierpienie na setki kawałków. Tylko po to, żeby każdy z nich, bolał z osobna. I jedyne co ci pozostaje, to czekać. Ile razy już tak oczekiwałam, pod drzwiami lekarzy, pod szpitalną salą, pod kliniką, we własnym domu? Nie chcę tego liczyć i rozpamiętywać, żeby nie zwariować. I tak czasem, jestem zbyt bliska obłędu. Bo nie ma cierpienia gorszego ponad to, gdy codziennie patrzysz, jak choroba wyrywa z objęć, twoje ukochane dziecko. Któremu kiedyś dałaś życie, a teraz choć z całego serca chcesz, nie umiesz ocalić.
I te stany upokorzenia, krępującego wstydu, gdy kolejne drzwi do których pukasz o pomoc, zamykają się z hukiem. Gdzie po raz setny już słyszysz, że są gorsze przypadki, że może w przyszłym miesiącu, będą coś dla ciebie mieli. A ty wracasz i w myślach układasz plan, jaką ubrać maskę, jaką pozę przybrać, żeby nie zauważył. Żeby się nie domyślił, że jutro, nie będziesz miała za co kupić leków. I te same, wydeptane do granic ścieżki do lombardów i banków, gdzie już nawet nie kryją głupich uśmieszków, na twój widok. A ty choć doskonale wiesz, co usłyszysz i tak tam wracasz. Bo może tym razem się uda, może tym razem ktoś się nad tobą pochyli. I ten przerażający paraliż, gdy kobieta w markecie informuje cię, o braku środków na koncie. Ale ty nadal przesz przed siebie, w głowie składasz się w całość i wpadasz na jeszcze jeden pomysł. Jeszcze jest co sprzedać, jeszcze tym razem, jakoś to wszystko zorganizujesz. I choć kolejna klinika odmawia ci przyjęcia, kolejny szpital tłumaczy brakiem sprzętu, ty nie przestajesz szukać. Choć podła bezsilność, znowu śmieje ci się prosto w twarz.
Pozwalać sobie na zwątpienie, możesz rzadko. Bo jeśli ty się poddasz, on straci oparcie, a bez niego przegra każdą bitwę. Dlatego uśmiechasz się na przekór, dźwigasz kolejny dzień, bo wiesz, że warto. Dla jeszcze jednego spaceru, dla jeszcze jednej sprzeczki, dla jeszcze jednego – kocham cię mamo. I nagle uświadamiasz sobie, że za wami kolejny miesiąc i rok. Że za chwilę matura a za oknem czeka, kolejna miłość. Ta już na zawsze, zanim nie przyjdzie kolejna. I odbierasz nasty telefon ze szkoły, słuchasz o wagarach i marszczysz brwi. I myślisz sobie po cichu, że przecież bywa normalnie. I skoro już tyle przeszliście, to pokonacie kolejną burzę. Bo jedyne co mogłoby was zniszczyć, to brak miłości. A patrząc w oczy swoje dziecka wiesz, że to niemożliwe. Bo choroba może wam zabrać wszystko, tylko nie siebie.
Bezsilność, to potwór, który żyje dzięki cierpieniu drugiego człowieka. Karmi się każdą, nieprzespaną nocą, poi łzami a swoją moc czerpie, z paraliżującego strachu. Nie można się jej pozbyć, ale można osłabić i zamienić w siłę. Przecież nie ma większej mocy, niż kochające serce matki. Nie istnieje broń, potężniejsza od wiary. Od nadziei, która podobno, odchodzi ostatnia. Podobno. Bo ta matczyna, nie umiera nigdy.