Siedzę na jednej z pięciu ławek i ze spokojem obserwuję dzieci. Są w różnym wieku. Mój czterolatek jeździ na hulajnodze, jak większość z nich. Kilkoro starszych pędzi na rowerach, a młodsze, 2- i 3-letnie ćwiczą równowagę przeróżnych trójkołowych sprzętach. Spokój przerywa nagły, histeryczny płacz. Było zderzenie, jedno z dzieci upadło. Trzyma się za głowę. Z daleka wygląda to nieciekawie. Wśród rodziców panuje ogólne poruszenie. Podchodzę do matki, trzymającej na rękach zapłakaną 2,5-latkę i proponuję pomoc. Jestem ratownikiem, chętnie zerknę. Jest otarcie i siniak, więc sugeruję, by na drugi raz dziecko miało na głowie kask. – Niech się pani zajmie swoim dzieckiem! – usłyszałam. Tym razem nic poważnego się nie stało.
Obok mojego domu, tuż przy ogromnym placu zabaw znajduje się miasteczko ruchu drogowego. Dzięki tej inwestycji dzieci mogą w bezpiecznych warunkach poznawać przepisy. To doskonałe odwzorowanie prawdziwej infrastruktury drogowej – są tu asfaltowe jezdnie z zaznaczonymi liniami, pasy, sygnalizacja świetlna, przejazd kolejowy, rondo, znaki drogowe i ósemki do ćwiczenia techniki jazdy na rowerze. Jest też wielka tablica z regulaminem, którego zapewne nikt nie czyta. W teorii brzmi świetnie, w praktyce bywa różnie. Wszystko przez lekkomyślnych rodziców, którzy nie mają za grosz wyobraźni. Co gorsza, nigdy przenigdy nie wolno im też zwrócić uwagi. Bo to przecież ich dziecko i oni najlepiej wiedzą, jak należy się nim opiekować.
Moje 4-letnie dziecko niewiele jeszcze wie o przepisach ruchu drogowego. Ogarnia sygnalizację świetlną, rondo i stara się pamiętać, by zawsze jeździć prawym pasem. Mimo to, zdarza mu się zapomnieć i złamać wszelkie przepisy, rozwijając zawrotną prędkość na hulajnodze. Takich dzieci jest tam najwięcej – coś tam świta w głowie, coś tam wiedzą, ale dobra zabawa zawsze jest na pierwszym miejscu. Pewnie dlatego co i rusz słychać „Jasiu, wolniej”, „Aniu, po prawej stronie jeździmy”, „Bartek, uważaj na młodsze dzieci”. Można tłumaczyć, żeby ostrożnie się bawiły, uważały na innych, patrzyły przed siebie, a nie pod koła, jednak wypadki się zdarzają. Po prostu. Dzisiaj na szczęście nic poważnego. A jutro? Zobaczymy.
I tak oto na wszystkich placach zabaw spotykamy dwa typy rodziców. Jedni chodzą za swoimi pociechami krok w krok, zdmuchując sprzed nóg piasek, podczas gdy drudzy bezmyślnie wierzą w szalenie rozwinięty intelekt swojego dziecka i liczą, że ani ono samo nie wpadnie na żaden głupi pomysł, ani towarzystwo wokół. Rodziców, kierujących się rozsądnym i ograniczonym zaufaniem do dzieci (wszystkich) jest jednak niewielu.
Ja wiem, że 2-letnia Zosia na plastikowej hulajnodze czy 3-letni Wojtuś na trójkołowym rowerku, nie będą szarżować bez opamiętania. Na ogół z resztą stoją miejscu, obserwując starsze towarzystwo, grzebiąc w ziemi lub biegając po całym terenie. Nie oznacza to jednak, że nic im nie grozi. Starsze dzieci, które sztukę rozwijania prędkości mają opanowaną do perfekcji, stanowią dla takich maluchów poważne zagrożenie. Nie, nie jestem za tym, żeby nie zabierać dzieci w takie miejsca. Uważam jednak, że trzeba im zapewnić choć podstawowe warunki bezpieczeństwa. To, że Zosia się nie przemieszcza, nie oznacza, że zaraz ktoś jej na tym placu nie potrąci. Nie jestem też jedną z tych matek, które chuchają i dmuchają na swoją pociechę, obcałowując każde zadrapanie. Nigdy jednak nie zdarzyło mi się puścić mojego syna na rower, rolki czy hulajnogę bez kasku. Nigdy też nie przewoziłam dziecka w foteliku rowerowym bez kasku.
Nie jest to bowiem tajemna wiedza, którą zdobyłam jako ratownik medyczny, a zwykła wyobraźnia. Rezygnując z kasku, ryzykujemy naprawdę wiele. Najmniej poważną konsekwencją upadku na rowerze jest otarcie naskórka – sprawa banalna. Kolejnym urazem, którego może doznać dziecko (dorosły też) bez kasku jest rana głęboka, którą chirurg będzie musiał zszyć. Przeżycie bardzo dla dziecka traumatyczne i bolesne oraz zostawiające trwały ślad w postaci blizny. Te dwie wspomniane przeze mnie konsekwencje są najmniej niebezpieczne. Ale nie zakładając swojemu dziecku kasku na głowę możecie doprowadzić u niego do poważniejszych urazów czaszkowo-mózgowych, które w najlepszym przypadku skończą się tylko wstrząsem mózgu, a w najgorszym: krwiakiem, śpiączką, trwałym kalectwem lub śmiercią. Moim, a także zdaniem moich kolegów-ratowników, którzy naprawdę wiele już w życiu widzieli, niezakładanie kasku dziecku na głowę jest skrajną nieodpowiedzialnością. Ale jak to się mówi – wszystko jest dobrze, dopóki jest dobrze.
Mówimy się, że przykład idzie z góry. A nikt nie jest dla małego dziecka większym autorytetem niż mama czy tata. Jeśli przemieszczamy się rowerem, sami też załóżmy kask. Jeśli dziecko wyjątkowo bardzo wzbrania się przed jego noszeniem, pójdźmy z nim do sklepu i pozwólmy wybrać taki, który mu się spodoba. Na rynku dostępnych jest przecież wiele modeli, w różnych kształtach i kolorach. To niewielka inwestycja w porównaniu z konsekwencjami, może przyjść nam (a przede wszystkim dziecku) zapłacić.
Mamę, która na mnie fuknęła, spotkałam tam ponownie. Ostentacyjnie uniosła głowę mijając ławkę, na której siedziałam. Jej dziecko dalej śmigało bez kasku. Pewnie na złość mi. A co!