Go to content

Ronić po ludzku. Paulina Szydłowska o poronieniach: czułam, że to moja wina

„Mam na imię Paulina. Na zdjęciu byłam w 16 tygodniu ciąży”, napisała na Instagramie pod swoim zdjęciem. „Trzy tygodnie później serduszko mojego synka przestało bić. Ciąża przebiegała idealnie. Po prostu pewnego dnia, przystawiając głowicę detektora tętna do brzucha, usłyszałam ciszę… To była trzecia ciąża, trzecia strata. Za nami ponad trzy lata leczenia niepłodności”, mówi Paulina Szydłowska.

W maju zeszłego roku Paulina założyła na Instagramie profil, który nazwała „Ronić po ludzku”. Zrobiła to, by pomagać innym kobietom po stracie dziecka. W przyszłości chce założyć fundację, w której pracowałaby grupa specjalistów wspierających dla kobiety i ich partnerów po stracie: psychologowie, psychiatrzy, wolontariusze. Dziś odważyła się opowiedzieć swoją historię. Roniła trzy razy.

Gdy stało się to trzeci raz

Paulina pamięta każdy szczegół pobytu w szpitalu, kiedy roniła trzeci raz. „Walka męża o to, żeby mógł wejść do budynku. Wrażenie, że to się nie dzieje naprawdę. Strach przed tym, jak będzie wyglądał poród. Okropne skurcze porodowe. Trzymanie synka na rękach. Przywitanie i jednocześnie pożegnanie. Pomijając to, że mąż musiał walczyć, żeby ze mną być, w szpitalu szanowali moją godność. Nie komentowano tego, że cierpię i mnie boli. Że płaczę. Że ciągle potrzebuję leków przeciwbólowych. Kiedy dzwoniłam do pielęgniarek, przychodziły do mnie za każdym razem. Ponadto uszanowano moment pożegnania z moim dzieckiem. Nikt mnie nie ponaglał, nie pospieszał”, mówi.

 

View this post on Instagram

 

A post shared by Ronić po ludzku (@ronic_po_ludzku)

Dwa lata temu straciłam bliźniaki

Paulina nie lubi wspominać pierwszego poronienia. Dwa lata temu była w ciąży bliźniaczej. W siódmym tygodniu przyjechała z krwawieniem do szpitala. Ponieważ jeszcze w tamtym momencie serduszka dzieci biły, położono ją na oddziale patologii ciąży. Paulina pamięta jednak, że podczas obchodu lekarz powiedział: „Pewnie latałaś po mieście jak poparzona”. Miała więc poczucie, że wszystko wydarzyło się z jej winy. Pamięta też, że kiedy prosiła inną lekarkę, by mógł ją odwiedzić mąż, usłyszała: „Ale po co? Żeby zabrać materiał genetyczny’?”. Pamięta również, że gdy spytała, czy można zbadać zarodki, lekarz stwierdził, że tego się nie robi w przypadku pierwszego poronienia. Nikt jej wtedy niczego nie tłumaczył. Kiedy serca dzieci przestały bić, podano jej tabletki i w końcu zabrano na łyżeczkowanie. Leżała na fotelu ginekologicznym i nogi trzęsły się jej ze strachu. „Czułam się tak, jakby wszystko działo się poza mną, jakbym w tym nie uczestniczyła”, opowiada.

Była w szoku, gdy pięć minut przed łyżeczkowaniem lekarka spytała, czy jednak chce zbadać zarodki. Natychmiast zadzwoniła do męża, on zaczął wszystko sprawdzać, ale zabrakło im wtedy czasu, by mogli podjąć sensowną decyzję. Nie wiedziała też, w jaki sposób mogłaby pożegnać z dziećmi. Nie miała pojęcia, że to jest potrzebne w procesie domykania żałoby. Szpital wysłał do niej psychologa, który przez dziesięć minut zadawał medyczne pytania typu: „Czy to była pani pierwsza ciąża?”. Nikt jej wtedy nie pomógł.

Czas żałoby

Kiedy wróciła do domu, zupełnie nie radziła sobie ze stratą. Najpierw myślała, że wystarczy wsparcie kochającego męża. „Jednak choć poroniłam w lipcu, to jeszcze w grudniu obliczałam – który to mógłby być już miesiąc ciąży. Myślałam o utraconych dzieciach niemal non stop”, opowiada. Wtedy zaczęła się jej pielgrzymka po psychologach, która trwała dwa lata. Na początku Paulina nie miała świadomości, że powinna szukać psychologa lub terapeuty, który zajmuje się tematem straty. Trafiała więc do przypadkowych poradni. Dopiero czwarta specjalistka okazał się osobą, która potrafi rozmawiać z kobietami na ten temat. „Kiedy przyszliśmy do niej z mężem, od pierwszych słów czuliśmy ogromną różnicę w komunikacji. Wcześniej psycholożka zadawały pytania, a ja na nie odpowiadałam i… wracałam do domu pogrążona w smutku, nie czułam żadnej zmiany w sobie. Zupełnie jakbym utknęła w jakimś martwym punkcie, w stagnacji. Dlatego wiem, jak bardzo kobiety po poronieniach potrzebują specjalistów, którzy znają się na tym konkretnym temacie”, mówi. Dlatego dziś Paulina marzy, by w przyszłości założyć fundację, w której byliby właśnie tacy psychologowie i terapeuci.

By pomóc innym kobietom

„Czytam dziś wpisy kobiet na forach, które opowiadają o bardzo trudnych przeżyciach dotyczących poronień. Każda kolejna historia woła o potrzebę zmiany. Kobiety piszą, że w szpitalach, oczekując na poronienie, muszą leżeć na salach z matkami, które właśnie tulą do piersi niemowlęta albo czekają by posłuchać bicia ich serc. Opowiadają, że zwłoki dziecka przesyłane są za pomocą kuriera. Mówią, że gdy roniły, były pospieszane i nikt nie szanował ich uczuć. W dodatku słyszały raniące i bezmyślne komentarze od personelu medycznego. Ich dzieci nazywano materiałem genetycznym. Ich rozpacz ignorowano.

„Chciałabym uwrażliwiać nasze społeczeństwo. Mówić, że dla każdej kobiety dwie kreski na teście oznaczają, że jest już mamą, a procedura poronienia to nie jest coś takiego jak usunięcie zęba. Dla każdej kobiety jest to równoznaczne z pożegnaniem się z planami i wielkimi marzeniami. Często nawet bliskie osoby tego nie rozumieją”, opowiada.

Dlatego w grudniu Paulina startuje z kampanią społeczną, która ma uwrażliwiać ludzi na uczucia kobiet po stracie. W tej kampanii kobiety będą opowiadać o tym, jakie bolesne słowa usłyszały po poronieniu ciąży. „Nie martw się, będzie następne”, „Przecież jesteś młoda”, „Nie ty pierwsza, nie ostatnia”, „Dobrze, że teraz zmarło, a nie później”. „Ja rozumiem, że pewnie intencją tych osób jest pocieszenie. Ale takie słowa naprawdę bolą”, mówi Paulina.

Dlaczego chce wystartować z kampanią jeszcze przed Świętami Bożego Narodzenia?

„Stół Wigilijny bywa niestety miejscem, przy którym każdy lubi się wymądrzać. Bardzo często kobiety piszą, że boją się spotykać z dalszą rodziną na święta, bo zwykle w takich sytuacjach są bezpardonowo wypytywane o potomstwo. Dlatego proszę o uszanowanie woli kobiet i mężczyzn, którzy starają się o ciążę albo którzy mają za sobą doświadczenie poronienia. To są przecież takie sprawy, o których zazwyczaj nie rozmawia się otwarcie z ciocią, która widzi się raz do roku podczas świąt”, mówi.

Paulinie marzy się, że w przyszłości jej fundacja „Ronić po ludzku” stanie się miejscem, w którym będą pracować specjaliści, którzy są w stanie pomagać rodzicom po doświadczeniu straty dziecka. „Wiem, jak to boli. Wiem, jakie rany potrafi zadać niepłodność i poronienie. Wiem, jak ciężki jest bagaż doświadczeń, który niesiemy… Tak bardzo to rozumiem… I chciałabym przytulić każdą z Was”, mówi na koniec Paulina.