Bierzecie rozwód, wydaje ci się, że przez chwilę jest spokój. Nie „siedzicie już sobie na głowie”, nie musicie na siebie patrzeć, emocje się uspokajają, nawet jeśli uczucia nie do końca wygasły. Powoli godzicie się z tym, że właściwie macie już oddzielne życia.
Ale tak naprawdę wciąż jest w was mnóstwo złości, skumulowanych złych emocji, pretensji i żalu. I walczycie ze sobą przy dzieciach, choć przecież po rozstaniu, miało być łatwiej, lepiej, spokojniej. Choć przecież rozstaliście się dla nich, żeby nie cierpiały dłużej z powodu waszych konfliktów. Tak było ze mną i z moim byłym mężem.
Staraliśmy się, bardzo. Kiedy wyprowadziłam się z dziećmi z domu, mąż był w naszym nowym mieszkaniu częstym gościem. Najpierw sama o to zabiegałam, zależało mi na tym, żeby dzieci czuły, że nadal mają oboje rodziców, że na oboje mogą liczyć. Żeby czuły, że mimo zmian, jakie nadeszły w ich życiu, czuły, że nadal mają rodzinę. Na początku czuł się u mnie nieswojo, ustaliliśmy jednak, że dwa razy w tygodniu przychodzi do dzieci wieczorem, że jemy razem kolację, rozmawiamy o tym, co się wydarzyło w szkole, planujemy ewentualne wspólne wyjazdy. Ma być z uśmiechem, bez nerwów. Jasne, że się zmuszaliśmy. Ale po kilku tygodniach te spotkania zaczęły naprawdę dobrze funkcjonować, dzieci wydawały się spokojne i szczęśliwsze, zawsze dopytywały, kiedy tata przyjdzie. Po trzech miesiącach było naprawdę dobrze, wszystko toczyło się naturalnie.
Pół roku później mąż poznał swoją obecną partnerkę, zakochał się. Kilka razy nie pojawił się na wieczornym spotkaniu, kilka razy odwołał wycieczkę, wspólne kino. Zaczęło się robić nerwowo.
We mnie, wciąż samotnej, odezwał się dawny żal, zazdrość, złe emocje. Dobra atmosfera zniknęła ja za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Były mąż przychodził nadal, a ja miałam coraz większą pretensję, że wychodzi coraz wcześniej, bo spieszy mu się do niej. Mimochodem wymykało mu się: „Agata to, Agata tamto…” Był szczęśliwy, chciał się tym dzielić, nawet ze mną, z dziećmi. Ale, jak to zakochany, bywał u nas obecny jedynie ciałem. Rozkojarzony, tracił cierpliwość do dzieci, nie poświęcał im już czasu tak, jak dawniej. Młodszemu synowi zaczął nagle zwracać uwagę, że źle trzyma widelec. Na starszego kilka razy krzyknął, że nie radzi sobie z banalnymi zadaniami z arytmetyki. Ja, rozgoryczona, stawałam natychmiast w obronie dzieci, dorzucając komentarze dotyczące jego nowego życia. To wystarczyło. Wróciły kłótnie, „dogadywanie sobie”, złość. Wróciły pretensje, a my znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Jemu znów zaczęły przeszkadzać we mnie te same rzeczy, co przed rozwodem, ja wypominałam mu błędy, które popełnił pięć lat temu. W domu znów pojawiły się krzyki, niepozoromienia i łzy.
Postanowiliśmy na jakiś czas przerwać te spotkania. To oczywiście nie jest dobre rozwiązanie, synowie tęsknią za ojcem, ja nie mam chwili odpoczynku. Zmiana w życiu mojego byłego męża wpłynęła na nas wszystkich. A ja zrozumiałam, że wciąż nie „przepracowałam” w sobie naszego rozstania.