Go to content

Prawdziwe oblicze matki, która postanowiła mieć własny biznes

Prawdziwe oblicze matki, która postanowiła mieć własny biznes
Fot. iStock / Eva Katalin Kondoros

Zachciało mi się firmy

Własny interes to nie tylko pasmo niekończących się sukcesów, nowy samochód na podjeździe i wakacje w Azji minimum raz w miesiącu. Firma, to oprócz niezłych wizytówek i możliwości wzięcia najnowszego iPhona sześćset za złotówkę na NIP, to też bieg przez płotki na bardzo, BARDZO wysokich obcasach. Kiedy urodziłam pierwsze dziecko wpadłam w standardowy rytm dnia. Było pranie, gotowanie, opieka nad maluchem, powrót męża z pracy, karmienie, kąpiele i finalnie sen. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że istnieją inne opcje przeżycia macierzyńskiego. Z perspektywy czasu uważam, że zmarnowałam w bezruchu ponad półtora roku, które mogłam poświęcić na rozwój własnych umiejętności. Zapisać się na niemiecki, uklecić garnek z gliny, nauczyć się trzech, zupełnie nieprzydatnych, fińskich piosenek dla dzieci. Cokolwiek, oprócz monologu do huśtawki i odkrywania promocji pomidorów w osiedlowych dyskontach.

Drugie dziecko położyło temu kres. Czułam wewnętrznie, że nie ma opcji na kolejne dwa lata w hibernacji i jak szybko nie opuszczę jaskini malkontenctwa, to stracę jedynie czas na podjęcie próby. Próby, co miała mnie nic nie kosztować, a jak patrzę na wyciąg z konta, to chyba się nie zrozumiałyśmy. Z drżącymi kolanami i jak goryl we mgle postawiłam pierwsze kroki w produkcji odzieży, nie rozróżniając początkowo tkaniny od dzianiny. Poziom IQ spadał drastycznie z każdym „przepraszam, mógłby pan powtórzyć?”, kiedy pytano mnie o digitalizację i podkrój pachy. Nie poddałam się, nadal tu jestem, walczę jak lwica, a to jest standardowy dzień pracy małego przedsiębiorcy.

Dzień producenta odzieży

zaczyna się zupełnie normalnie, jak można to sobie wyobrazić nawet bez posiadania biznesu. Jest walka z grawitacją i poważnie ekstremalnie dobrze wypierdzianą, ciepłą kołdrą. Jest widok dzieci, które na pewno pozostaną w tym błogostanie przez ekstra godzinę, finalnie zazdrość. Wielka zazdrość, że one tam, a ja tu. Stoję oparta głowa o kuchenną szafkę w szlafroku z wyciągniętym sznurkiem. Wyglądam jak Tolkienowski Smigol. Budzik w nowym telefonie hybrydzie, wielkości kafla chodnika,  ustawiony na czternaście drzemek. Te wiercą dziurę w mózgu średnio od szóstej rano, żebym finalnie i tak mogła zaspać, skakać na jednej nodze jak kretyn, z kawą w termicznym kubku, bez mleka. Centrala nie poinformowała, że się skończyło. U nas trzeba się domyślać.  Końca rolki papieru toaletowego też nie wyczytałam z fusów. Pewnie dlatego od dwóch dni jedziemy na nawilżonych chusteczkach syna modląc się, żeby się nic nie zapchało, ale do brzegu.  Popędzając dzieci do szybszego mycia zębów i rozczesywania skudlonego owłosienia jedną ręką nasypuję kotu żarcie na resztę dnia, a druga całkiem uważnie maluje eyelinerem kreski na górnej powiece. Żeby nie wiem jak się starać, nigdy nie są symetryczne. Oko prawe późne rokokoko. Było dobrze, czort jeden wie, co mnie podkusiło do domalowania tego świńskiego ogona w kąciku . Lewe to już modern art. Niewyraźne pasmo, bida. Miałam domalować na wzór świńskiego prawego, ale syn się zerzygał po porannym mleku i trzeba było reanimować. Wybiła dziewiąta, ja nadal niespakowana, szukam drugiego klapka, na oko nie ma już czasu. Nieważne. Artystom wolno.

Drużyno, wychodzimy!

Własna firma to przede wszystkim dobra organizacja dnia. Nie piszę tu tylko o poważnych sprawach jak dobór godzin na poszczególne zadania, żeby zamiast dwustu kilometrów dziennie zrobić „tyko” sto, ale to też umiejętności strategiczne na pierwotnych poziomach. Planować zaczynam już w momencie strojenia dzieci do spędzenia ze mną dnia, zakładając getry na gumkę zamiast zajebistych ogrodniczek na napy, które kosztowały mnie jak pole ryżu w północnych Chinach. Powód? Wystawianie trzyletniego tyłka do sikania na trasie między krojownią a szwalnią zdecydowanie sprawniej wychodzi w getrach.  Z dziećmi zabieram minimum dwie kolorowanki, kredki, słone paluszki, winogrono, coś do picia. Im słodsze, tym bardziej zakleja buzie. Bardzo niewychowawcze, bije się w piersi, ale jak pomaga w rozliczaniu faktur wiem tylko ja i kontrahenci. Na sam widok wchodzących nas do jakiegokolwiek obiektu uzbrajają się w cierpliwość, a ci mniej odporni na „mama kupę!” dziwnie się rozbiegają. Organizacyjnie przygotowuję również auto. Nie tego cudownego, połyskującego  Nissana Navarę, w którego mogłabym wrzucić dwie meblościanki, konia z rzędem, czterech autostopowiczów z rowerami i nadal mogliby się ganiać. Nie tego pachnącego VW Amaroka, o którym marzę, a który prawdopodobnie mógłby sam przeprowadzić Pałac Prezydencki na raz, nie. Ja szykuję dwudziestoletniego Opla Astrę w gazie,  w którego wchodzę sama na wciągniętym brzuchu, mąż, o ile dobrze odsunie fotel i dwójka naszych dzieci. Małych. Zaczyna się Tetris. Tu złożę, tam wykręcę,  tu postukam, popukam. Zanim wyjadę do hurtowni, z której mam zabrać sześćdziesiąt kilogramów zapasów w postaci belek materiału, pod domem stoi wykręcony, samochodowy fotel, dwa zagłówki, zapasowe koło i ja. Z okiem „na Adele” ze świńskim zadem, dwójką dzieci w przerwie wakacyjnej i nerwosolem pod ręką. W oknie sąsiad stoi z kubkiem herbaty, siorbie sobie spokojnie czaj, przygląda się mojemu życiowemu Monthy Pythonowi.

Dobra, żyj przygodo!

Spokojne, poukładane życie jest nudne. Kto nigdy nie wracał się po zapomnianego syna śpiącego cicho na szwalni w foteliku ten nie wie, co to adrenalina. Jako kobieta, która udowadnia przede wszystkim sobie, że jest Minotaurem podjętej walki o kreatywne życie, nie daję się złamać nawet piąty raz w tym tygodniu rozładowanemu akumulatorowi. Ładowanie od taksówkarskich kabli mam w jednym palcu. Palcu z tipsem, bo co jak co, ale o dłonie trzeba dbać. Odbieram telefon ze szwalni przy otwartej masce Opla, w tle syn wyrywa córce włosy, taksówkarz walczy z napięciem. Na linii Pani Wiesia, co na owerloku zjadła zęby oznajmia, że podkrój męskiego dekoltu trochę odjechany. Prawdopodobnie każdy jeden pan, którego wystroję w moje dzieło będzie wyglądał jak owłosiona drag queen z sutami na wierzchu. Wstrzymuję oddech. Łapię na szybko w ręce łzy, co z bezsilności kapią jak grochy, dwa szybkie wdechy i od nowa Polska Ludowa. Młodzież do samochodu, pasy zapięte, jedziemy ratować sytuację.  Gdzieś na krojowni trzeba dodać trzy centymetry, odjąć pięć, gdzieś w drodze do szczęścia ugasić mój mały pożar i nie poddać się jak każą. Bo w całym tym szale i wchodzeniu w zakręty na dwóch kołach jest bardzo ważne przesłanie. Dla wszystkich, którzy pewnie stawali na mojej drodze kiwając głową z politowaniem, że się nie uda, bo mam dzieci, patrzcie: widzicie jak wam ładnie macham teraz środkowym palcem? Palcem z tipsem?

Jestem zmordowana, miewam dosyć

Ale za żadne skarby nie wróciłabym do tej wewnętrznej mumifikacji, której się poddałam po pierwszym dziecku. Wszystkie zadania rozwiązywane z mniejszym lub większym powodzeniem pokazują jasno i wyraźnie, że nie ma rzeczy niemożliwych, a sukces jest tylko w głowie. Kiedy staję we własnym wyrobie, którego historię znam centymetr po centymetrze, czuję się jak Gustave Eiffel wzdychający pod wieżą na Polu Marsowym.  Za mną wynurzają się dzieci, jedno obsypane nićmi i skrawkami materiału, bo akurat spało na zapleczu, drugie ciamkające centymetr krawiecki. Boże jak ja dziękuję, że mam dwie silne ręce, co te belki taszczą. Kręgosłup mocny, mimo że boli utrzymuje w pionie życiowe decyzje. Ekscytacja buchająca  jak z kotła upewnia w przekonaniu, że chcę próbować dalej. Że VAT i dochodowy mogą mnie cmoknąć. Że się, ku*wa, uda.

A potem patrzę, jak w centrach handlowych nosicie moje t-shirty ze słuchawkami w uszach, zupełnie mnie nie znając. Unoszę się wtedy centymetr nad ziemią.


 

Zapraszam serdecznie, na www.sklep.krystynoniedenerwujmatki.pl Wszystkie ubrania są wyrobem pracy rąk własnych i kilku oddanych pomocników. Cała firma natomiast efektem wyśnionego przekonania, że jedno jest życie do próbowania, a ja nie chcę nic przegapić.