Jak to jest, że przez zwykłe, czasem rozmowy w najmniej spodziewanych okolicznościach człowiek dowiaduje się o sobie najwięcej? W takim na przykład warzywniaku, kiedy budzą się w tobie mordercze instynkty, bo pani przed tobą płaci kartą i coś pójdzie „nie tak”. Albo podczas rozmowy z sąsiadką, która choć nie dosłyszy i nie dowidzi, nazywa twoje dziecko pederastą, bo mały ząbkuje i popłakuje nocami głośniej niż zwykle. Albo … w poczekalni u pediatry.
Katarek. Wieczorem lekki, nie przeszkadzający zbytnio i nie zwiastujący nic większego. Jak to możliwe, że w nocy urósł do rangi problemu burzącego rodzinną harmonię i błogą ciszę nocną? Nieprzytomna biegam, przetykam dziurki w nosie (co za barbarzyńca wymyślił odkurzacz do nosa?!), tłumaczę, że moje zabiegi mają w perspektywie przynieść ulgę, a nie zgnębić nieszczęśliwca. Zasypiamy razem w gąszczu chusteczek i skuwkach od pojemniczków z sola morską. Na szczęście jest zima i trudno określić dokładną godzinę. Musiała być wczesna (tak, tak – już), bo mam wrażenie, że budzik znowu zadzwonił za wcześnie. Młody nieszczęśnik ma najwyraźniej takie samo wrażenie. Niech poleży. Gołym okiem widać, że ma gorączkę. A okiem ubranym w termometr widać jeszcze lepiej.
– No, ale co ja pani poradzę, wszystko obłożone, od czwartku nie mamy miejsc – znudzonym głosem, ale ciągle uprzejmie informuje mnie pani w rejestracji. – No chyba, że zadzwoni pani za dwie godziny, może ktoś zrezygnuje. – Ale dziecko ma gorączkę, katar i czerwone gardło! – z tym gardłem mówię „na zapas”. Z doświadczenia wiem, że w okresach masowych przeziębień musze być twardym i nieustępliwym negocjatorem. To niesamowite, jak z ugodowej, spokojnej osoby zamieniam się teraz w „matkę – lwicę”. Nie odpuszczę. Ostatecznie udaje się „wcisnąć” małego między jedną wizytą a drugą. No to teraz jeszcze tylko telefon do pracy. Błahostka. – Młody ma gorączkę, nie mogę przyjść. Prawdopodobnie będę musiała pracować z domu. – informuję od razu, tonem, jakbym recytowała wiersz z pamięci. I oni wiedzą, i ja wiem, że praca w domu z małym dzieckiem w moim wypadku równa się spadkowi wydajności. O dobre kilkadziesiąt procent. – To w razie czego bierz zwolnienie – mówi zrezygnowana szefowa. Cóż, takie życie z tymi matkami.
W przychodni tłum, ryk i dantejskie sceny. Tylko dzieci spokojne. Chore i osłabione, czują, że „wszystko im jedno”. Kolorowanka? Nie, dziękuję. Niech matka spróbuje kolorować z gorączką i z katarem. Poza tym, co to za przyjemność kolorować za każdym razem taki sam obrazek z butelką syropu. Czy ci lekarze nie myślą o niczym innym, tylko o lekarstwach?
Siadamy grzecznie obok pani z bliźniakami. To miejsce strategiczne, bo mamy, zaraz potem jak opuści gabinet lekarski niepostrzeżenie wejść do środka. – Niepostrzeżenie, rozumie pani – mówiła pani w rejestracji. Kiedy drzwi za bliźniętami zamykają się, zaczynam czuć lekkie podenerwowanie. Jak to „niepostrzeżenie”? Przecież oni pilnują każdego, widzą wszystko. Wiedzą dokładnie kto jest za kim, a kto próbuje „bez numerka”.
Raz, dwa, trzy liczę głośno. Drzwi otwierają się, panią z bliźniakami na korytarz wyprowadza lekarka, młoda, uśmiechnięta blondynka z zadartym nosem. Zaraz, zaraz…
– Kaśka! – mówię ciut za głośno. – Czy my się znamy? – pyta blondynka. – No z osiedla, nie pamiętasz? – w podnieceniu prawie wpadam do gabinetu z młodym pod pachą. Kaśka przypomina sobie i osiedle i zabawę w podchody i rudego Maćka. Szybko wymieniamy się numerami telefonu (znajomy pediatra to nieoceniony skarb!) i przystępujemy do badania. To znaczy, Kaśka przystępuje. Rety! Ale śmiesznie na nią patrzeć taką poważną i skupioną jak się ma w pamięci jej warkocze. I koślawe nogi w wiecznie obwarzankowych rajstopach.
Wychodzę uśmiechnięta i uspokojona. To lekka infekcja. Dziecko będzie żyło.
– No gratuluję – słyszę za sobą i oglądam się zdziwiona, bo nie wiem do końca o jaki sukces chodzi.- Słucham? – dopytuję uprzejmie. – „Na koleżankę” to jeszcze żadna nie próbowała się wepchnąć – kwituje starszy pan, dziadek, który czeka w kolejce wnuczkiem.