Niedziela, późny wieczór. Dzwoni Biologiczna Matka Moich Dzieci. Właśnie kończy się jej tydzień opieki.
Jest ze swoim partnerem w nowym domu. Jego ciężko chore dzieci były z nimi przez weekend.
Dzwoni i pyta co ma zrobić, bo dzieci skarżyły się na swędzenie tyłków i odkryła, że tam się coś może ruszać.
No co masz robić głupia babo? (myślę sobie, ale się nie odzywam, bo i po co). Sprawdź w googlu, umów lekarza..
Sprawdzam ja, bo mnie prosi, żebym sprawdził.
Wynik prosty. Podać lek. Pobrać próbki do badania mimo wszystko. Lek powtórzyć.
Zdarza się. Nic strasznego. Brudne ręce, zbiorowe żywienie.. może pojawić się u każdego.
Następnego dnia dzieci już u mnie.
Dzwoni i pyta “czy udało mi się złapać kupę”.
- Nie, nie udało się, bo kupy nie było.
Kolejnego dnia historia się powtarza. Dzwoni i pyta.
- Nie było kupy w domu. No przecież nie każę dzieciakowi trzymać cały dzień!
Na moje pytanie – dlaczego w kluczowym momencie, kiedy widziała robale nie zabezpieczyła próbki odpowiada, że: “to było obrzydliwe”.
A ja mam się k.. babrać w gównie szukając próbek.