Melon jest bezwzględnym miłośnikiem biustu. Mojego, póki co, ale nie wiadomo w którą stronę oraz z jaką siłą miłość ta będzie się rozwijać. Skoro więc uwielbia, skoro i ja nie mam jeszcze nic przeciwko temu, karmię go piersią. Zaczynam dziś piętnasty miesiąc.
Moja rodzina przywykła. Przyjaciele i bliscy znajomi też. Ciągle jednak napotykam ludzi, choć nie karmię Melona ostentacyjnie, ten chłop je już w zasadzie wszystko ze szczególnym uwzględnieniem ogórków kiszonych, marchwi gotowanej i owsianki z pestkami dyni, którzy nie hamują słów krytyki.
Taki na przykład mój ginekolog ze zdziwienia uniósł brew tak wysoko, że zapewne dosięgłaby płatu potylicznego, gdyby nie niewątła koafiura. Nie pałał entuzjazmem, ale, powiedzmy, moje przedłużające się odcinanie pępowiny uznał póki co za nieszkodliwe dziwactwo.
A pani w poczekalni pediatrycznej niemalże spadła z niewiarygodnie wygodnego krzesełka, żeby mi w dekolt zajrzeć i soczystym cmoknięciem oraz zamaszystym machnięciem głowy (że też jej z zawiasów nie wypadła) zasygnalizować niestosowność moich zachowań.
A ja lubię. Gdy zagląda mi w oczy. Gdy bawi się puklami. Gdy uśmiecha się i śmieje w głos nie puszczając mlekodajnego, ciepłego kawałka mojej skóry. Gdy z błogości przewraca oczami. Gdy czuję, jak uspokaja się jego oddech, a powieki stają się coraz cięższe (tak, ten moment lubię szczególnie).
Uspokaja mnie w mojej paranoi zachorowania na raka, zapewnia poczucie, że daję mojemu dziecku to, co najlepsze.
I wyposaża w taki rodzaj bliskości, którego się nie zapomina.
(a poza tym, owszem, jestem leniwa, nie lubię wstawać w nocy i mieszać, sterylizować w dzień i odmierzać)
I ponieważ Melon raczej nie będzie miał młodszego rodzeństwa, zamierzam karmić, aż mi się odechce (albo jemu). I nic nikomu do tego.