Co roku obiecuję sobie: a) zrobię najpiękniej, b) zrobię wcześniej, c) zrobię mniej. Czasami też fantazjuję: d) wyjadę (hahahaha). I co? I nic. Co roku jest tak samo.
Klara wczoraj: – Pamiętasz o czekoladowych muffinkach?. Tak, tak pamiętam (Jeny, jeszcze wigilia klasowa). Jurek: Zgłosiłem szarlotkę i pierogi. Nie, Jurek, szarlotka wystarczy (Jakie pierogi do cholery jasnej?). Klara: – Muszę mieć odświętną bluzkę. – Masz przecież (jednak nie, bo odświętna znaczy nowa). Jurek: – Wylosowałem X. Co z prezentem? (Aaaaaa!).
Wracam do domu z siatkami zakupów (mąka, cukier, masło, czekolada, kakao, jabłka i tak dalej plus bluzka, legginsy i prezent dla X. – Mamo, czy ty widziałaś, aby ktoś zakładał na Wigilię cokolwiek z napisem Happy? (Nie rozumiem, chyba jesteśmy jeszcze w Unii? JESZCZE…) – Mamo, ja mam prawie 13 lat, więc X też ma tyle! Kolorowy długopis może kupić sobie w Tesco (Dzwońcie do Taty i załatwiajcie z nim, wrrr). Zakładam czerwony świąteczny fartuch, łyk wina i do dzieła.
Matka spełniona. Tak o sobie myślę. Zajęta, pracowita, samodzielna i świetnie zorganizowana. Klara odwieziona na konie, więc mam godzinę, by przygotować masę na babeczki (Właściwie dlaczego ja to robię?). No właśnie dlaczego? Bo jestem pomocna, empatyczna i chcę aby dzieci poszły spać o przyzwoitej porze (tak o sobie myślę). Dzwonię do Kaśki, z którą ostatnio rozmawiałyśmy o matkach „lepszych” niż my i chwalę się swoim planem. Ona w innej bajce. – Robię zupę krem, jestem na diecie. Musze schudnąć. (Kurczę, też zrobię sobie zupę, bo też chcę być na diecie. Euforia „jem co chcę” już mnie opuściła, gdy stanęłam na wadze rano). Nastawiam warzywa, kroję cukinię. Potrafię przecież wykonywać wiele czynności jednocześnie. Jestem matką wielozadaniową (tak o sobie myślę).
Podsumowanie wieczoru:
- Nie wiem, czy to świeża mięta czy może gorzka cukinia albo jakaś przyprawa- zupa jest nie do strawienia. Długa dyskusja z Mamą i nie tylko -o tym, że krem to nie zupa (czytaj kremy są do dupy).
- Cukier był zawsze w prostokątnym pudełku. Cukier, nie sól! Odkąd mama przyjechała, rzeczy zmieniają swoje miejsce, zapominam o tym i wsypuję do wielkiej masy czekoladowej przeznaczonej na 25 muffinek sól. Wsadzam palec przed zalaniem foremek i wykrzywiam się z obrzydzenia. Kolejna godzina to szukanie brakujących produktów na mieście, Klarę odbieram z koni i robi się 20.00.
- Szarlotka jakoś idzie. Jurek sprawdza, czy kratka jest odpowiednia. Oddycham z ulgą. Jest 21.30.
- Dzieci asystują, kłócąc się co pięć minut o to, kto jest głupkiem, żulem (skąd to słowo?) i czy „spadaj” jest gorsze od „zamilcz”.
- Muffinki zwycięsko opadają na talerz w okolicach 23-ej. Dzieci nadal asystują i nadal się kłócą (zakuty łeb, bezmózgowiec, debil, błąd natury).
- Robię jeszcze ciasto pomarańczowo- migdałowe w prezencie (to już ten stan, gdy jesteś w transie i mogłabyś uruchomić fabrykę wypieków). Gotuję pomarańcze i kładę dzieci spać (znaczy wysyłam je do mycia i do łóżek). Jedna strona książki i zasypiam na 15 minut, budząc się z przerażeniem, czy nie spaliłam domu gotującą się pomarańczą. Około 1-ej wyjmuję z piecyka małą foremkę hiszpańskiego ciasta i słyszę okrzyki syna przez sen „Starzy mi nie pozwolą” (Od kiedy on mówi o nas starzy???).
- Nie jestem wielozadaniowa ani też świetnie zorganizowana, powoli przestaję być empatyczna (Klara: -Musisz Mamo uczyć się od Cioci Natalii. Ona jest dużo lepiej ogarnięta. Auuu)
- Nocna rozmowa do 2-ej (Najprzyjemniejsza część dnia. Tym razem o tym właśnie czy krem to zupa i czy zupa to krem, a także, czy można dodawać makaron do ogórkowej) i zasypiam w czerwonym fartuchu jak nieprzytomna. Śni mi się Tata, jak przebiera się za Mikołaja.
Dziś jadę na zakupy przedświąteczne (przypominam sobie, że jutro mam cały dzień terapii i dwa spotkania), a czwartek to już Wigilia. Mówię Mamie, że mogę nie zdążyć z łososiem i rybą w migdałach (czytam w jej oczach politowanie typu „dziecko, a ktoś ci wierzył, że zrobisz?”), ale zobowiązuje się kupić prezenty w jej imieniu. Zakładam adidasy (pobiegam sobie po centrum handlowym) i kurtkę puchową (no przecież jest zima) i jadę do miasta (znajomi śmieją się, że tak mówię, jakbym na wsi mieszkała. No gdyby brać pod uwagę drogę dojazdową pod mój dom, ilość psich odgłosów wieczorami i nie tylko- to na pewno nie spełnia to żadnych standardów miejskich). Nie zakładam, że można spotkać byłych narzeczonych w sklepie, a przecież wszyscy robimy zakupy w tym samym czasie.
– Hej. – No hej! (niby radość, ale popłoch). – Kiedy widzieliśmy się ostatnio? (To najgorsze pytanie, przypominające, że czasu w tym wieku nie liczymy już w tygodniach ani miesiącach, ale latach). – Chyba latem (zeszłego roku). – Nic się nie zmieniłaś (Facet kulturalny, z tak zwanego dobrego domu, a ja nerwowo masuję okolice oczu, co by wygładzić zmarszczki kryjące się pod korektorem. Tak, tak zdążyłam machnąć pędzlem na szczęście). – Jak E.? (Żona, którą wybrał zamiast mnie. E., co ty miałaś w sobie, czego ja nie miałam?!). – Bez zmian (Ha, ta zawsze wymijająca odpowiedź. Bez zmian czyli jak zwykle świetnie czy jak zwykle najgorzej?). – A Ty? (Co ja? Udaje, że nie wie, choć wie na pewno). – Też bez zmian (Odpowiedź beznadziejna i nieprawdziwa, bo właśnie ze zmianami i to dużymi). – Może kiedyś kawa? – Jasne. – Wesołych Świąt.
Mogłam chociaż koturny (dłuższa noga itede). Błyszczyk albo tusz na rzęsach (a ja tylko pacnęłam korektorem). Mogłam zabłysnąć intelektem, skoro reszty zabrakło. No jednak nie mogłam. Uśmiecham się z rozrzewnieniem. Miałam 18 lat, byłam taka zakochana. Całowaliśmy się w autobusie bezwstydnie, a ja wierzyłam, że tak będzie już zawsze. Przeglądam się w witrynie. Mam dokładnie dwa razy więcej lat i rzadko wierzę, że coś jest na zawsze. Jingle bells, jingle bells.
W Empiku Superniania w znakomitej formie. Wygląda świetnie, ale to nie jest najważniejsze. Matka dwóch dorosłych synów, spełniona żona- wybiera książki i emanuje spokojem. Mijamy się w drzwiach wyjściowych. Ściska mnie i pyta czy dostałam kartkę (kupiła, zapisała, wysłała pocztą!) i odchodzi, a ja jestem zatrzymana między bramkami, bo w mojej torbie alarm wyje na cały sklep,a ja wysypuję zawartość toreb na ziemię. Macham do niej, patrząc jak powolnym ruchem odchodzi do swoich spokojnych Świąt i zatrzymuję tę chwilę w kadrze. Dwa obrazki, dwa etapy życia. Może ja kogoś tak minę w przyszłym roku?
Pół godziny szukam auta (zawsze parkuję na -3, dlaczego dziś zaparkowałam na -2?!). Oczywiście gadałam przez telefon z dawno nie słyszaną przyjaciółką, którą przepraszałam za moje koszmarne całoroczne milczenie (Wybacz mi naprawdę). Przeprosiłam pół świata prócz jednej Pani, która przysłała mi słusznie krytycznego maila za niespełnione obietnice, ale miała rację do bólu, że mi słów zabrakło (Przepraszam z serca całego). To pewnie jedna setna kary za całokształt, a więc to auto nie może się znaleźć, bo to moja karma, więc przyjmuję ją z pokorą i z miłym nieznajomym panem, który ofiaruje się pomóc mi je znaleźć. Na koniec wręczam mu małą figurkę z aniołkiem, którego kupiłam na wszelki wypadek, być może przeczuwając, że w moim życiu więcej jest tych wszelkich wypadków niż u innych. – Dziękuję.
– Będzie miała Pani piękne święta – mówi na koniec. Nie jakieś tam „wesołych świąt” albo „szczęśliwego nowego roku”. Właśnie to. I jak tu nie wierzyć w magię Świąt?