Jestem dzieckiem lat 80-tych. Oboje rodzice pracowali, biegałam z kluczem do domu, a ze szkoły pierwszy raz wracałam, gdy miałam osiem lat (kilka przystanków autobusem, w Warszawie). Nikt nam nie tłumaczył dlaczego musimy się uczyć, nie pytał, gdzie chcemy spędzać wakacje, co jeść i jak się ubierać. „Dzieci i ryby głosu nie mają” powtarzał mój wujek, tata trójki dzieci. Był dobrym człowiekiem, ale w jego domu panowała żelazna dyscyplina.
Nasi ojcowie raczej domem się nie zajmowali, często bywali nieobecni (choćby emocjonalnie). Podział obowiązków w domu był tradycyjny. Słowo „żona” długo budziło mój wstręt. Bo wszystkie znane mi żony piekły ciasta, sprzątały, szorowały wanny i mówiły, że mężczyzna jest głową rodziny, a kobieta szyją. Niedobrze mi było od tych teorii, co kobieta powinna.
„Moje życie będzie inne” powtarzałam sobie. Podobne zdanie powtarzało wiele moich koleżanek (kolegów zresztą też). W domu często nie mieliśmy wsparcia, niektórzy dostawali lanie – i nawet do głowy nie przyszłoby im, żeby pomocy szukać u innych członków rodziny, a co dopiero na policji. Inni na wszystkie swoje argumenty słyszeli: „bo tak”.
Marzyliśmy, żeby dorosnąć. Bo dorosłość równała się wolność. Od rodziców, którzy kochali, ale którym daleko było do ideału. I od przymusu.
Zrozumienia szukałam w psychologii. Jedne studia, kolejne, setki przeczytanych książek, terapia. Na życiowego partnera wybrałam mężczyznę odpowiedzialnego, mądrego i dobrego. Nie chciałam powtarzać scenariusza życia mojej mamy.
Matką też chciałam być inną. Podobnie jak inne kobiety w moim wieku wiedziałyśmy, że ponosimy konsekwencje za problemy swoich rodziców, ich walki, niezrozumienie siebie i nas. Nasze macierzyństwo zaczynało się już w ciąży – gdy czytałyśmy książki o rozwoju płodu i kartkowałyśmy „Pierwszy rok z życia dziecka” i „Język niemowląt” Tracy Hogg biblię naszej idealności.
Moja mama podobno nie karmiła mnie piersią i odstawiała – choć płakałam – do łóżeczka. Bo wtedy mówiło się: „nic nie szkodzi, niech sobie popłacze”. Ja karmiłam ponad rok i reagowałam na każde jęknięcie dziecka. Świat przestał istnieć. Było tylko nasze mieszkanie, salon i kilkanaście kroków – od ściany do ściany, bo dziecko kochało być noszone i czasem tylko tak zasypiało. No i, oczywiście, spacery. Kilkugodzinne. Niemowlę wystawione na balkon? Boże, groza. Mnie mama wystawiała do ogrodu. Czy to nie był dowód jej nieuwagi i egoizmu?
Chciałam być też dobrych pracownikiem, koleżanką, przyjaciółką, dorosłą córką, chciałam nauczyć się nowych języków i uprawiać regularnie sporty – bo przecież czytałam artykuły w kolorowej prasie i wszystkie matki mówiły, że to żaden problem robić wszystko. Że tylko organizacja.
Udawałam sama przed sobą, że mam nieograniczone zasoby – cierpliwość, spokój wewnętrzny, poświęcenie. Ale im bardziej czułam się winna, że nie poświęcam dziecku odpowiedniej ilości czasu, że nie jestem matką idealną – tym częściej mu ustępowałam, tym więcej błędów popełniałam – byłam niekonsekwentna, nadopiekuńcza, chroniąca, wyręczająca i przede wszystkim chroniąca przed frustracją. Chciałam, żeby moje dziecko miało inaczej niż miało moje pokolenie – żeby było wolne, szczęśliwe, bezpieczne. Dużo moich koleżanek popełniało podobne błędy.
Mijały lata.
Ostatnio przeżyłam wstrząs. Wizyta u jednej z takich koleżanek. Siedzimy i rozmawiamy. Właściwie próbujemy, bo jej syn (13 lat) wciąż przerywa, chce, by zawieźć go do sklepu. Po co do sklepu o 20.00, gdy wszystko w domu jest?„Zawieź mnieeeee” on ciśnie, dręczy przerywa tak długo, aż w końcu wsiadamy do auta (chociaż koleżanka wcześniej pięć razy powiedziała „nie”) i jedziemy do sklepu. A on chciał tylko …. hot doga. Ot, fanaberia piątkowego wieczoru. Ja pewnie postąpiłabym podobnie. Ale czy to naprawdę jest w porządku, że trzynastolatek przerywa matce spotkanie, bo chce kawałek – niezdrowej– bułki z parówką?
Inna scena, wyjazd, kilka rodzin. Dzieci mają pod nos podetknięte wszystko – śniadanie, obiad i kolacje – tylko dwie dziewczynki wynoszą po sobie naczynia do zlewu. „Ech, są wakacje” mówi jedna z matek. Jednocześnie dzieci rządzą wyjazdem. Gdzie pojedziemy, co zobaczymy. Tutaj tylko dzieci mają głos, bo ryby już nie.
I trzeci wstrząs. Niedawno spotkałam znajomą. Jej syn ma 16 lat, a historia, którą mi opowiedziała przypomina nieco „Balladę o Januszku”. Współczesną wersję. Z komputerem w tle. Z dopalaczami w tle – ale motyw podobny. Dziecko ma matkę gdzieś. Szukałam rozpaczliwie błędów tej matki. Nie była czuła? Była bardzo. Nie poświęciła czasu? Poświęciła mnóstwo. Nie kochała? Kochała, może aż za bardzo. Ona miała strasznego ojca – chciała, żeby jej dziecko nie doświadczyło nawet cienia przemocy i frustracji. Więc gdzie błąd? Miłość za bardzo, brak granic? Tak się hoduje egoistę?
Chcąc nie popełniać błędów rodziców – wielu z nas znalazło się po drugiej stronie skrajności. Nasze dzieci nie jeżdżą same autobusami, są często nadwrażliwe, delikatne, za to genialne w słowach: „chcę”, „potrzebuję”, „zrozum moje uczucia”. Mieliśmy dać im siłę – a w rezultacie je osłabiliśmy, bo nie wiedzą często co to cierpliwość, pokora, odraczanie swoich potrzeb i troska o innych.
Jak znaleźć złoty środek? Jak wychowywać mądrze? I czy w ogóle możemy jeszcze coś zmienić? My, matki nadopiekuńcze, które tak bardzo chciały być idealne?