Wakacje mam za sobą. Teraz dochodzę do siebie, mniej więcej czwarty już dzień. Umordowałam się na wyjeździe jak jakiś szaleniec, który przestać nie może, więc ciągle gdzieś lezie, ciągle się kręci, wszędzie zagląda, a jeszcze tu i jeszcze tam… katedra, zameczek, ogrody królowej, a i muzeum też się jeszcze gdzieś wciśnie… Wypoczynkiem nazywamy tę mordęgę, nie wiedzieć czemu. To samo było w SPA. Poszłam tam przecież by się zrelaksować. Masaż był fajny, nie przeczę, pierwsza godzina leżakowania też, ale każda kolejna już zalatywała coraz to większym umordowaniem. Do tego stopnia się w owym SPA zmęczyłam, że następnego dnia w pracy ledwo żyłam!
Tymczasem oddech. Głęboki, łapiący kontakt oddech. Przywracający poczucie błogości i zadowolenia. Wyciszający umysł, neutralizujący rozedrgane myśli. Oddech, który włączyć możemy w każdym momencie, a o którym niestety nieustannie zapominamy. Bo życie w kołowrocie po prostu nie oddycha. Choć dusi się całkiem realnie, dławiąc nas fizycznym, bolesnym uściskiem. Nawet wtedy jednak nie oddychamy jak trzeba, tylko łapiemy porcyjkę powietrza i dalej mkniemy w bezsensie. Wakacje czy nie, przestać nie potrafimy. Chorzy na pęd, na zadaniowość, na plan i efekty. Jak jakieś mini korporacyjki, uczestniczymy w wyścigu szczurów.
W okresie niewakacyjnym, ten pęd nawet wydaje się uporządkowany. Wtedy bowiem handbook precyzuje każdy nasz ruch. Gorzej jednak sprawy się mają podczas okresów urlopowych, bo tutaj handbook już nie jest aż tak wyszlifowany w instrukcje. Więc każdorazowo, prawie bankowo, chaos się dzieje na upragnionych wakacjach.
Kiedy byliśmy młodsi, mniej zachowawczy, mniej zorganizowani i przede wszystkim przez dorosłość niedoświadczeni, wtedy wakacje były magiczne. Działo się co chciało, a my w tym nurcie płynęliśmy z prądem zachwyceni po pachy. Lecz kiedy przyszła dorosłość, pierwsze co zrobiła, zabrała nam spontaniczność. Do rzeki więc już nie wpadamy z radością, a fakt, że samolot nam uciekł albo że bagaż się spóźnił, wpędza nas w szał, ewentualnie w histerię. Zupełnie, jakbyśmy na jakimś nieuzasadnionym poziomie wierzyli, że drąc się na panią w okienku, cofniemy czas albo przynajmniej zawrócimy ptaszydło z obranego kursu co by i nas pobrało w lot.
Przyznać muszę, że doświadczenie tu poniekąd przeze mnie przemawia choć tym razem histerii nie dałam się ponieść zanadto, a zatem i ona zmyła się po jakiejś godzince. Bo fakt, samolot nam uciekł na ostatnim odcinku podroży, kiedy to na wpół przytomni zgubiliśmy się w czasie. Wewnętrzny szał wywołała przy tym wizja opłaty za bilety, tą jednak rozwiała naprędce pewna miła pani, której przyznaliśmy się bez bicia, że to czas nas zwiódł tak podstępnie na lotniska manowce. Opłaty wiec nie było, zaś miły ten akcent spowodował, że jednak wzięłam oddech. Ten głębszy, ten kontaktujący, ten wyciszający burczenie świata. Oddech, po którym otwarłam szeroko oczy i zobaczyłam, że w gruncie rzeczy nic się nie stało. Wszyscy żyją, są zdrowi i cali, mam gazetkę, męża na którym ułożyć do snu się prawie mogę, najpierw jednak zakupy w duty free (nowa szminka, fajny róż), sałata i winko, oraz czas na całkowity brak myślenia. No i co z tego, że w docelowym miejscu będę 7 godzin później skoro teraz mogę trochę zwolnić, wybić się z tego tempa wariata i odpłynąć w obezwładniający luz.
Ech! Gdybyśmy tylko tak potrafili zawsze. W każdej sytuacji stresowej, skutkującej akcją, reakcją, ściśniętym żołądkiem, szybkim chodem i mową z prędkością światła. Gdybyśmy tak potrafili na spokojnie to życie przeżywać. Ale nie. Pęd musi być, bo taki jest znak naszych czasów. Żyjemy w biegu, wypoczywamy w pośpiechu, myślimy, mówimy, kochamy na czas. Tik tak, tik tak, odliczamy życie na tarczy zegara. Duża wskazowka, mała wskazówka i człowiek pomiędzy. Człowiek na czas, życie na czas i ta paraliżująca świadomość przemijania. Bo czas jednak płynie. Więc żyć trzeba jeszcze szybciej, zwiedzać jeszcze intensywniej, mknąć, gnać, cwałować… co by nie stracić, nie uszczknąć, nie pominąć nic. I paść, paść na twarz, zwalić się jak kłoda, ale tylko po wykonaniu planu, broń boże nie przed. Wtedy mówimy, że jest git, że jesteśmy spełnieni, odrobieni, wykonani. Wracamy więc z wakacji z tym planem 100% odrobionym i rzekomo mamy powód do radości. Sił tylko brak by świętować. Bo oto, zamordowani przez wypoczynek, walczymy z nadludzkim zmęczeniem. Czasem 4 dni, czasem jeszcze więcej. Bo „czas, Romadour, to jest taki robaczek, który chodzi i chodzi”*, człowiek zaś to taki gamoń, który miast głęboko oddychać nieustannie za czasem goni.
* „Gra w klasy”, Julio Cortazar: „Istnieje coś, co się nazywa czas, Romadour to jest taki robaczek, który chodzi i chodzi”.