„Czytasz w moich myślach – pomyślałam słuchając Papieża Franciszka. Zaraz zawstydziły mnie moje myśli, jak mogę myśleć, że papież cytuje mnie. A ja tylko bardzo mocno zgadzałam się z jego słowami o tym, że gubi nas dziś niewiara. W Boga, ale przede wszystkim w samego siebie. Skrępowanie, którego doświadczamy, gdy spotykamy kogoś „lepszego“. Biorę to w cudzysłów, bo czasami ten lepszy znaczy tylko inny, mający inne umiejętności, cele, podejmujący inne decyzje niż nasze.
Powiedziałam kiedyś komuś mądremu, że brak mi autorytetów w moim otoczeniu, mam wrażenie, że wiem najlepiej, intuicyjnie sama uznaję swoje wybory za najlepsze. – To fatalnie – skomentował – najwyższy czas, by zmienić towarzystwo. Oburzyłam się, że „jak to, nie rozumiem, ludzie wokół mnie są świetni“, a on ciągnął dalej – Gdy nie ma wokół ciebie nikogo, od kogo mogłabyś czerpać inspiracje, to znaczy, że źle wybierasz. A może boisz się mieć takich ludzi wokół? – dodał. Długo o tym myślałam. Jak często „lepszy“ budzi w nas strach, sprawia, że czujemy się gorsi, a nawet jak kompletne zero, jak budzi się w nas poczucie niższości, jak nas spala.
„Lepszych“ spotykamy w pracy, w przyjaźniach, a także w miłości. Czasami „lepsze“ stają się nasze dzieci. Zaszywamy się we własnych słabościach i usuwamy na dalszy plan. Lub walczymy, podważamy ich kompetencje, na wszelki sposób dewaluujemy. Bo w naszym błędnym postrzeganiu, ktoś kto jest lepszy oznacza, że ja jestem gorszy.
Spotykam wiele mądrych ludzi. Czasami ich wiedza zwala mnie z nóg, myślę wtedy, dlaczego tego nie wiem, gdzie byłam, gdy o tym mówiono, wciąż za mało czytam, za mało interesuję się tym, co ważne. Zamykam się jak wielu spośród nas w za ciasnej szufladzie – jak mówił Papież Franciszek.
Ciasne szuflady są niewygodne, krępują nasze ruchy, miażdżą kości, niszczą marzenia, a jednak trudno z nich wyjść, bo w swej marnocie są jednocześnie bardzo bezpieczne. Nazywam to „strefą komfortu“. W strefie komfortu siedzą ludzie bez pasji, o nadmiernej pokorze, frustraci i hipokryci. Oraz wszyscy ci, którzy boją się bardziej niż chcą.
Niektórzy z moich znajomych wybierają szufladę „nieudane małżeństwo“. Już dawno nie razem, często w podwójnych życiach, utyskujący, jak jest źle, a jednak w wakacje z grymasem na twarzy dmuchający kolorowy ponton. Bo kredyty, bo dzieci, bo podobno gdzieś indziej nie jest lepiej. Niektórzy marudzą, że zarabiają za mało, że nienawidzą swojej pracy, że mają za daleko albo szef to palant. I jeszcze gorzej. Zamiast szukać szczęścia gdzie indziej, rozkładają cudze szczęście na kawałki. „Tej załatwił mąż, tamtej ojciec, a ta się z kimś na pewno przespała“. Za sukcesami innych stoją zawsze czynniki zewnętrzne. Słynne prawo atrybucji z psychologii społecznej pasuje jak ulał.
Niektórzy siedzą w ciasnych szufladach macierzyństwa. Moje dziecko będzie lepsze za mnie. Będzie znało trzy języki, uprawiało sporty na poziomie mistrzowskim i przynosiło tak zwane czerwone paski. Mi się nie udało (mam trzydzieści pięć lat i już nic nie mogę), ale jemu się uda. Nie patrząc na jego możliwości, talenty i naturalne zainteresowania – będzie realizować w stu procentach narzucony scenariusz lepszego życia. Czy będzie szczęśliwe? Wątpię.
Wielu ludzi nie wierzy w siebie. Z różnych powodów. Mieli ciężkie życia, trudne dzieciństwo, autorytarnego ojca lub pasmo traum. Albo konstelację cech, która nie sprzyja sukcesowi we współczesnym świecie. Myli nam się wysoka samoocena z tak pojętym sukcesem życiowym. Znam takich, co mają milion na koncie, a boją się, że wszyscy odkryją, że są idiotami, a także takich, których nie stać na wakacje zagranicą, żaden tytuł nie stoi przed ich nazwiskiem, ale są dla siebie sprawiedliwi i lubią to, kim są.
Zawsze można więcej i lepiej. Wokół nas coraz więcej tych „lepszych“. Młodzież, cokolwiek się o niej nie mówi, jest odważna, włada biegle językami, świetnie się czuje w świecie nowych technologii, zawstydza nas swoimi umiejętnościami. Ale prawda o tym, że świat jest oparty na międzypokoleniowym przekazie jest stała i aktualna. Młodzi uczą starych, starzy uczą młodych. „Lepsi“ są tylko inni, a więc inność powinna być wymianą.
Od pewnego czasu szukam wokół siebie mądrzejszych. Słucham z pokorą. Nie wypowiadam się na tematy, na których się nie znam, czytam i uczę się. A w drugą stronę oddaję im swoją wdzięczność. Uczę się też akceptacji w miłości. Tego, że ktoś wie lepiej, że potrafi to, czego ja nie umiem, że czasami obnaża moją ignorancję. Nie uciekam jak dawniej, przełykam głośno ślinę i dalej słucham. Bo miłość to sumie spotkanie z własnymi słabościami.
Możemy więc wybrać ciasną szufladę, zamykając się na piękno życia, które jest jedno i oferuje nam naprawdę dużo, albo też możemy opuścić swoją strefę komfortu i na początek rozejrzeć się spokojnie wokół i zacząć patrzeć na świat z innej perspektywy. Ciekawości, a nie własnej małości. Jak Zacheusz, który okazał się być bardziej ciekawy niż zawstydzony.
Papież ma rację: „”Tajemnica radości to angażować się w życie tak, aby nie było zamknięte w szufladzie”. Na końcu prawie zawsze okazuje się, że jedną z tajemnic, którą odkrywamy poza szufladą jest to, że naprawdę nie jesteśmy gorsi. Tylko strach przed tym odkryciem zamyka nas w szufladzie niewiary.
Życie w ciasnej szufladzie, to takie niby życie. Niby kochasz, niby pracujesz, niby oddychasz, niby jesteś. Kładziesz się obok obcego człowieka, kłamiesz przed snem „ja też cię kocham”, przytulasz się prawdziwie tylko do psa? Wstajesz o szóstej, zakładasz białą koszulę, odpalasz komputer i myślisz, że nic lepszego mnie już nie czeka? Doskonała Nibylandia. Jeśli ktoś z was jadł jajecznicę z proszku to wie, jak ona smakuje. To jest właśnie strefa komfortu. A prawdziwe życie, to najprawdziwsza jajecznica na maśle ze szczypiorkiem, taka, którą robiła nam mama, gdy byliśmy mali.
Bądź odważny. Zacznij ŻYĆ.