Od kilku tygodniu myślę tylko o tym, że lecę do Grecji. Duma rozsadza moją klatkę piersiową, że to dzięki synowi, że tenis, turniej, a ja staję się międzynarodową matką i widzę oczami wyobraźni, jak przemierzam z walizką świat, z kortu na kort, z hotelu do hotelu, Brazylia, Stany, Francja i te de. Widzę siebie na Rolland Garros, gdzie ostatni raz w ciąży z nim będąc siedziałam i widziałam Rogera Federera, który grał na jakimś mniejszym korcie, a ja lekceważąco patrzyłam na faceta, który ledwo był mi znany. Zanim jednak posuwam się w swojej wyobraźni na pierwsze rzędy wielkich szlemów, myślę o cudownym weekendzie w Atenach, hoteliku jak ze snów, spa dla mojego zmęczonego umysłu i ciała po ostatnich wyczerpujących miesiącach życia. Każdy, kto mnie zna, klepie mnie po plecach empatycznie mówiąc „należy ci się ten wyjazd”.
A więc mi się należy i ja też tak sądzę, na ostatnią chwilę wrzucam kilka sukienek, okulary, kostium kąpielowy na wszelki wypadek, kilka szminek i książki, które czekają od dawna na moją uważność. Lecę sama, bo dziecko odbieram od trenera z lotniska dzień później (grał turniej w innej części Grecji). Każda zmęczona życiem kobieta wie, ile znaczy samotny lot i noc w hotelu bez myślenia o kimkolwiek, nawet jak młody ma 13 lat, bez planowania, bez pytań, w absolutnej ciszy i egoizmie czerpanej z każdej samotnej chwili. Drukuję w ostatniej chwili bilet (z ostatniego lotu wiem, co to znaczy się nie odprawić w tanich liniach!!!!!), ale go zapominam z pracy. Biegnę więc z wywieszonym jęzorem do księgarni w moim podwarszawskim miasteczku, dzięki byciu stałą bywalczynią tego miejsca (przychodzę choćby po to, aby popatrzeć na książki) – Pani drukuje mi bilet, między wierszami czytam z jej twarzy, że to absolutny wyjątek i że księgarnia to nie drukarnia, i że następnym razem…
Z biletem w ręku przemieszczam się do Modlina, wypijam lampkę wina, by zmniejszyć poziom lęku, który wyostrza mój słuch w samolocie do tego stopnia, że słyszę każdy szmer w silniku, a może to nie silnik, ale torebka śniadaniowa innego pasażera albo przerzucana strona gazety, ale chcę mieć względny spokój i skupić się już tylko na moim pięknym wyjeździe. Przełykam więc niebyt smaczne wino, nie narzekam, choć zwykle narzekam, racjonalność uznaje swą wyższość nad komunikatami wysyłanymi przez kubki smakowe („fuj, ale kwaśne, ch… wino”) i lecę do bramki. I tam się zaczyna.
Walizkę otwieram odważnie, przygotowana do kontroli mililitrów, w torebce foliowej dokładnie takiej, jak trzeba, prześwituje krem, balsam i małe próbki. Pan, który w oczach nie ma nic prócz tego, że jestem dżemem morelowym lub wiśniowym na jego taśmie, wyjmuje krem i macha mi nim przed oczami. „Ile tu jest napisane?” – pyta. „Gdzie?”- ja z głupia franc, bo już wiem, że chodzi o butelkę 150 mililitrową, ale kremu mam tam tylko resztkę, dosłownie na dwa smarowania, więc chyba liczy się maść a nie butelka, co nie? „Butelka nie może przekraczać 100 mililitrów”- nie patrzy mi w oczy, bo przecież dżem nie ma oczu, szpera dalej i wyciąga tą z balsamem do włosów. „Ta też nie przejdzie”. „Jak to?” – tym razem jestem już wkurzona, to droga odżywka, którą dostałam w prezencie do przetestowania, a nigdy sama bym sobie nie kupiła, jedyny krem po którym moje włosy sprawiają wrażenie gęstych, a nie piór na wietrze szarpanych we wszystkie strony. „Nie oddam tego kremu! To 120 mililitrów, niech Pan się nie wygłupia”- syczę. „120 mililitrów to nie 100 mililitrów”- mówi do mnie i pierwszy raz łapię jego wzrok. Trzymam więc mocno zmieniając strategię na wdzięk i urok, którymi odbijam się jak te żelowe stwory na szybie „Ale ja mam alergię skóry i muszę używać specjalne kosmetyki” (teraz lecę na litość). „Ma pani zaświadczenie od lekarza?”. Czuję, że przegrywam. Zagajenie kolegi też nic nie daje, życzliwie się uśmiecha i mówi, że jak pójdę po buteleczki do sklepu na lotnisku, to potem przepuści mnie bez kolejki, bo mam 10 minut do zamknięcia bramek. Coś tam jeszcze mamroczę, ale to już ten moment, gdy wiem, że należy zabrać swoje zabawki i grzecznie się wycofać. Lubię na koniec jeszcze zaakcentować swoją dumę, więc zaznaczam, że jak żyję, to mi się taka sytuacja nie zdarzyła i że napiszę do firmy XXX, takie tam bzdety, których nikt oprócz mnie nie słyszy.
Lecę więc z walizką do sklepu, kupuję buteleczki, które wymyślił idiota, bo otwór jest tak mały, że przelewając krem zalewam sobie nim spodnie, a wyciśnięcie balsamu jest już kompletnie niemożliwe, bo jest gęsty, fakt, że dla alergików (używam, bo mnie bardzo swędzi skóra na nogach po kąpieli). Widzę, że mam do wyboru albo wyrzucić tubkę, albo spróbować oszukać system usprawiedliwiając się świądem i tak też robię. Moje małe zwycięstwo odczuwam ukrywając kremik w butach i z miną osoby, którą system złamał, udaję się z powrotem na taśmę. Taśma mnie przepuszcza, a pan zapewnia na koniec, że to nie jego wina tylko robotę by stracił, gdyby mi pozwolił na łamanie prawa. No cóż…
W skrócie, co dalej. Wciskam się w fotel, gdzie pani z przodu rozłożyła siedzenie, a ja nie mogę, bo za mną całkiem sporych rozmiarów człowiek, co i tak ledwo się mieści, więc grzecznie skulam się w swoim miejscu. Zamawiam ohydną kawę plujkę, która ma specjalny dziubek do odsysania farfocli, a i tak smakuje gorzej niż z najbardziej rozcieńczonego przelewowego. Zjadam pół Tablerone (kupiłam z buteleczkami), które kojarzy mi się tylko z lotniskami i jakoś ta podróż szybko mija. Walizkę wniesioną na pokład ktoś jednak oddaje do schowka, bo za mało miejsca w samolocie, więc zanim zrozumiem, jak to się stało, że wychodząc jej nie znajduję i co to znaczy, że miałam żółtą naklejkę, czeka na mnie zniecierpliwiony autobus i chyba etykieta problemowej, która lata po schodach tam i z powrotem. Czekam więc, aż walizka, oczywiście jako ostatnia, do mnie wróci, łapię taksówkę modląc się, by hotel był blisko i by był ładny, ale nim się przekonam, muszę spędzić z niespełnionym Kubicą blisko godzinę szaleńczej jazdy w poszukiwaniu hotelu, bo oczywiście „Kubica” z mapy nie korzysta ani z GPS.
Jest prawie północ, gdy podjeżdżamy pod budynek zwany hotelem, coś co wygląda na blok z zielonym napisem Green Hotel, ale łudzę się jeszcze, że to taki niewyględny butik, a wnętrze mnie oczaruje. Nic z tego, całość jak akademik z koszmarnymi śniadaniami z zimnym omletem krojonym w paski, by ktoś sobie nie pomyślał, że cały dla niego, korty szybkim marszem dwadzieścia minut stąd przypominające boisko umownie przedzielone na cztery, bez żadnych siatek bocznych czy ławeczek. A poranek uświadamia mi, że pogoda nie załagodzi sytuacji, bo wieje tak, że łeb mi urywa, gdy idę na poranny spacer do piekarni po croissanta, by zabić smak hotelowego śniadania. Mam więc jedne dżinsy, jedną koszulkę, jeden sweter i kurtkę. I zastanawiam się kiedy tak podpadłam Panu Bogu, że mi nawet w Atenach nie daje taryfy ulgowej.
I wtedy słyszę swój wewnętrzny głos, który podpowiada, że Pan Bóg nie ma z tym nic wspólnego, że to ja i że jestem w pięknych Atenach, a co dalej, zależy ode mnie. Dalej jest, jak się domyślacie, inaczej, choć to chyba złe słowo, jest po prostu fajnie, pięknie. Znajdujemy hotel blisko Akropolu, przenosimy się do centrum, jemy kolację w dobrej restauracji, o której czytam w Internecie, a którą prowadzi ojciec z synem. Jem najpyszniejsze kalmary, ośmiornicę, a Jurek odkrywa smak prawdziwych tzatziki. Zwiedzamy uliczki, Akropol i muzeum. Kupujemy pamiątki. Zamieniamy się w zachwyconych turystów, a mój syn kupuje mi bransoletkę z drzewem oliwnym, mówiąc, że pasuje do mnie, bo jest pozytywne.
A dziś piszę, jedząc późne śniadanie na pięknym tarasie, skąd mam najpiękniejsze widoki, stary Akropol i białe dachy greckich domków, a mój syn czyta książkę (sic!). I nie mam żadnej puenty, poza oczywistą, że wszystko zależy do nas, a ja jestem pozytywna, bo tak powiedział mój ukochany syn, ale także dlatego, że nigdy się nie poddaję i piszę to będąc w Atenach – olimpijskim mieście, gdzie walka jest wpisana w historię. I nijak się ma moja anegdota do prawdziwych walk, które toczymy w swoich życiach, bo każdy ma swoje Ateny przecież i czasami wydaje nam się, że nie damy rady, ale radę damy, naprawdę damy, zawsze gdzieś są rezerwy, ukryte na ostatnią chwilę i pozytywizm, który pozwala wierzyć, że będzie dobrze, że będzie pięknie, że zjemy śniadanie w błogim spokoju z widokiem na lepsze życie ❤.