„Dobrze, że nigdzie nie jedziesz, bo tyle jest roboty” – rzuciła moja mama, kiedy jej powiedziałam, że turniej mojego syna w sobotę (na tydzień przed Świętami) jest odwołany. Krew mi zawrzała, ale myślę – spokojnie, spokojnie, tylko spokój cię uratuje.
„Jakiej roboty?” – pytam, choć w oczach czuję już te mordercze iskierki. I się zaczęło, że sprzątanie… I że… sprzątanie. I sprzątanie. Pomijam, że moja mama mieszka sama, kota ani psa nie posiada, ale co najmniej raz na dwa tygodnie robi generalne trwające dwa dni porządki. Cóż, z chęcią widziałaby i mnie w takim zaangażowaniu. Tyle, że ja już stara baba jestem i nie dam się wkręcić w pucowanie kryształów przed świętami i pranie firanek – po prostu jednego i drugiego zwyczajnie nie posiadam.
No ale okna, tyle, że dla mnie mycie okien, to żadne wielkie wydarzenie, po prostu od czasu do czasu jak sprzątam i widzę, że już ledwo słońce przez nie przebija, to biorę ręczniki, płyn i myję. I tyle. Wszystko trwa może z 10 minut, na jedno okno. Tyle, co odkurzanie albo wieszanie prania. No, ale idą Święta i wszyscy mają tyyleee roboty. A więc ja postanowiłam jak co roku przejrzeć na szybko ciuchy, co by te za małe po moich synach i te, za ciasne już na mnie (jak to się dzieje, nie wiem), zawieść jak co roku do domu samotnej matki. I przy okazji wyskoczyć z moimi chłopakami na nowe „Gwiezdne wojny”. O, tak właśnie byłam zarobiona przez cały weekend.
I tak siedząc w kinie, zabijając czas ciągnących się reklam, myślałam, że kurde serio mam w nosie całą tę tak zwaną „robotę”. Nie zapomnę tej nerwówki, chaosu, tej wścieklizny świątecznej, kiedy choć na koniec cały dom pachniał pastą do podłogi, to jednak potrzeba było dłuższej chwili przy stole, by każdemu nerw minął. Bo obrus nie tak, bo podłoga jeszcze ufajdana, a stroik może by jednak inny, i czemu tata z tą choinką tak późno, a w ogóle to czemu Wigilia tak późno, im szybciej, tym lepiej, zjeść, posprzątać i odpocząć, bo jak człowiek ostatnie dni zapie*dalał, to on ma jeszcze ochotę świętować?
A ja mam ochotę i zamierzam świętować, i nie mam zamiaru unurać się po same pachy tą tak zwaną i bliżej nieokreśloną robotą. Bo czy jak zamówię pierogi, a uszka kupię mrożone, to Święta w tym roku nie nadejdą? Jak pościel wyprałam tydzień wcześniej, a nie przed samymi Świętami, to nie poczuję ich magii? Czy dostanę rózgę pod choinkę, bo zamiast szorować podłogi, umażę ją jeszcze lukrami i groszkami do przystrajania pierników?
Kurde, no ja wolę iść z moim chłopakami na łyżwy, niż ślęczeć nad rybą w galarecie, której nikt nawet nie posmakuje, a w drugi dzień Świąt zje ją tylko wujek Zdzisiek, za którym nie przepadam. Zresztą jak za rybą w galarecie. Za to może w końcu nauczę się hamować na tych cholernych łyżwach, zamiast odbijać się rok rocznie od bandy.
I czy naprawdę w Święta chodzi o to, żeby się urobić? Żeby ślęczeć do późna w nocy nad garami? Dla zasady? Dla tradycji? Naprawdę tradycją Świąt ma pozostać ta chora gorączka, która każe lepić pierogi, które później w zamrażarce tkwią do kolejnych świąt? Tradycją jest robienie ośmiu kilogramów ryby w różnych odsłonach, chociaż twoje dzieci i tak zjedzą tę w occie, a śledzi po kaszubsku nawet ty nie lubisz? No ale tradycja.
Więc u nas tradycja jest taka, że mój mąż mąką zasypuje całą kuchnię, kiedy robi swojski makaron do klusek z makiem. Robi go bardzo dużo, bo my uwielbiamy, a mi ani w głowie zwracać mu uwagę, że przecież jutro Święta już brudzić w kuchnie nie powinien, podłogę zawsze można umyć, to chwila. U nas tradycja, to wyciąganie z szaf starych ubrań i szukanie przebrania, bo po kolacji chodzimy jako kolędnicy po sąsiadach, znajomych i przyjaciołach, każdemu uroczyście odśpiewując jedną z kolęd. Ja oczywiście już swoje skrzydła anioła i aureolę wytargałam, czekają na świąteczny wieczór, chociaż raz w roku mogę być aniołem, co mnie bardzo cieszy. I to, że moje dzieciaki nadal wierzą w świętego Mikołaja, więc prezenty mamy pochowane w przeróżnych skrytkach i później ich szukamy nie pamiętając, gdzie co schowaliśmy. I choinka – żywa, to nic, że nabrudzi, że igły i w ogóle jak ją później rozebrać. Phi, kto o tym myśli wnosząc choinkę do domu. Ma pachnieć, ma być piękna, niekoniecznie stylowo w najmodniejszych kolorach przystrojona, ale pełna tych tak brzydkich, że aż pięknych ozdób z masy solnej, krzywych łańcuchów robionych dzień wcześniej. Tylko waty nie pozwalam kłaść, brrr, co to – to nie.
I choć się zarzekamy, że w tym roku to już koniec, już spokój, na pewno nie dam się wciągnąć w tę nerwówkę, to i tak w ostatniej chwili męża wysyłam po rajstopy, co by teściowa się nie czepiała, że ty znowu w spodniach. Synowi wyrzucasz ulubioną koszulę i każesz ubrać tę, która twojej mamie się podoba, a mężowi wyjątkowo zawiązujesz krawat, choć on do cholery nie nosi krawatów. Ale ten jeden dostał od teściowej rok temu, wypada założyć, co by chociaż pozory, że miło zachować, albo dać powód, żeby milej było niż rok temu, kiedy twoje dzieci pluły przesolonym przez matkę barszczem.
No więc im bliżej Świąt, tym bliżej mi do zen. Barszcz ugotuję, bigos zrobię, bo lubię, pierogi i uszka kupię, karpia usmażę i kluskami z makiem się objemy wszyscy. Ale wszystko w poczuciu, że nie robię niczego wbrew sobie, że nie gwałcę swojego czasu i czasu z najbliższymi spinając tyłek w jakiś kompletnie irracjonalny sposób. Czego i wam życzę.
P.S. Właśnie zadzwoniła moja mama, że czwarty raz okna umyła… Serio? Te okna w Święta są największym wyzwaniem?