– Dziś chciałabym powiedzieć wszystkim maltretowanym kobietom, żeby nie popełniały mojego błędu. Żeby nie dały sobie wmówić kolejnego „przepraszam”, żeby nie pozwalały się zastraszać. Bo jeśli to zrobią, skończą tak jak ja kiedyś. Chciałabyś słyszeć za plecami, że jesteś mordercą? Uwierz mi, że nigdy.
Kiedy siedzisz na więziennym łóżku, minuty ciągną się jak godziny i możesz patrzeć tylko w maleńkie, okratowane okno. To wtedy, wszystko do ciebie dociera. Nie tylko ten straszny obraz, gdzie noc skończyła się wraz z pierwszym uderzeniem noża i potwornym krzykiem twoich dzieci. Tylko świadomość, że zabiłaś człowieka, bo nikomu nic nie powiedziałaś. Nie przyznałaś się, że mieszkasz z potworem, nie poprosiłaś nikogo o pomoc. Bo może gdybym wtedy, gdzieś z tym poszła, chociaż raz zadzwoniła na policję, nie skazałabym moich dzieci na straszną samotność. Na brzemię, które dźwigały przez te wszystkie lata, gdy ja byłam tu. Zabiłam swojego męża. Bo nie był człowiekiem, tylko okrutnym katem. Przesiedziałam 10 lat, bo ciągle głupio czekałam, że wszystko się zmieni.
Pani Bożena wygląda na dużo starszą, niż faktycznie jest. Spokojna, zadbana, bardzo opanowana. Gdy wraca do wydarzeń sprzed ponad 20 lat, zastyga w bezruchu. Jakby na nowo znalazła się w koszmarze, za który dostała długoletni wyrok więzienia. W policyjnych aktach czytam, że na ciele jej męża znaleziono 5 ran ciętych brzucha i trzy w okolicach serca. Wszystkie zadane dużym nożem kuchennym z ogromną siłą. – Waliłam na oślep. Nie mogłam przestać, tak jakby mnie ktoś nakręcił i zapomniał wyłączyć. Nic nie słyszałam, nie wiem nawet, czy już wtedy dziewczynki coś krzyczały, czy płakały. Dopiero, gdy nagle oprzytomniałam, zobaczyłam siebie we krwi z tym ogromnym ostrzem w rękach. Nie wiem dlaczego, myślałam, że córki są w pokoju obok, że tego nie widzą. Marta, ta młodsza, siedziała skulona pod ścianą i wymiotowała. Starsza, Dagmara, strasznie płakała, darła się, błagała, żebyśmy uciekały. Nie mam pojęcia, co się wtedy ze mną działo, dlaczego się odwróciłam i wyszłam. Zostawiłam je tam same, z jego zakrwawionym ciałem i zapukałam, do sąsiadki. Potem, nie pamiętam wiele, tylko ten najgorszy obrazek. Do dziś mi się śni, gdy wsadzają mnie do radiowozu, a moje córki się wyrywają i krzyczą: „Mamusiu, nie zostawiaj nas! Mamusiu, wróć!”. Nie można przeżyć niczego gorszego.
Dlaczego nie odeszłam? To były inne czasy, choć wiem, że to żadne wytłumaczenie. Ślub się brało, raczej z rozsądku, nie z miłości. Niewielka wieś, gospodarka, nie przelewało się. Dostałam dom po rodzicach, szybko odeszli, całe życie bardzo ciężko pracowali. Dom, czyli przeciekający dach, sypiący się tynk, podłoga do wymiany. On był tzw. „dobrą partią”, narwany, ale pracowity. Już wcześniej się znaliśmy, nasi rodzice i rodziny też. Gdy ślub braliśmy, byłam już w czwartym miesiącu ciąży. Dagmarka się zdrowa urodziła, a on już wtedy popijał, nerwowy był, czasem coś w domu rozwalił w nerwach. Poszarpał, za włosy mnie chwycił. Ale jego matka mówiła, żebym nie robiła afery z niczego, że chłop ma prawo babie przyłożyć. Widocznie za mało się staram, albo źle się w łóżku sprawdzam. Milczałam, a pewnie już wtedy nie powinnam. Ale sama byłam, siostra daleko mieszkała, rzadko się widywałyśmy. To nie był czas komputerów i komórek, zwłaszcza na takich wiochach jak nasza.
„Nie jest najgorzej”, tak sobie wtedy mówiłam, może z czasem mu przejdzie. Jakoś to się wszystko toczyło. Jak był trzeźwy, było znośnie. Gdy wypił, starałam się go unikać, u sąsiadki przeczekać, aż zaśnie. Bo brutalny był, szczególnie w tych sprawach łóżkowych. Nie przeszkadzało mu, że mam obfitą miesiączkę, że prosiłam, żeby później, bo boli. Mówił, że ma boleć, żebym kochanków nie szukała. Najgorzej było, gdy się okazało, że jestem w kolejnej ciąży. Stłukł mnie tak, że nie mogłam przez godzinę wstać z podłogi. Mówił, że mam się tego pozbyć, bo dopiero co jeden bachor z obsranych pieluch wyrósł, że kolejnej baby pod dachem nie zniesie. A znając moje szczęście to mu syna nie urodzę. Wkładał mnie do bali z gorącą wodą, żebym poroniła, kazał skakać z wysokości, kopał w brzuch. Groził, że jak urodzę, to nas obie żywcem zakopie.
Wtedy z nim teść pogadał, bo powiedziałam, że się boję, że pójdę na policje. Powiedział mi, żebym się nie wygłupiała i plotek ze wsi na ich rodzinę nie ściągała, że to wstyd dla wszystkich. Jego matka, bardzo prosiła, on się też trochę uspokoił, nawet imię wybrał, jak już było wiadomo, że to druga córka.
Przez trzy lata, żyliśmy dość spokojnie. Trochę chorował, mniej pił, przez pewien okres wcale. Potem przyszedł ten kryzys, ulewy i wichury zniszczyły większość upraw, nie było pieniędzy, a zima szła. Ja się martwiłam, on pił i szalał. Coraz bardziej. Zamierałam, gdy tylko słyszałam trzask furtki. Wiedziałam, że wraca, że zaraz się zacznie. Dziewczynki chowałam w szafie, albo za łóżkiem. On nie potrzebował pretekstu, od progu krzyczał: „Gdzie jesteś suko!”. Gwałcił i bił, bił i gwałcił. Potem na podłodze kazał spać i się nawet słowem nie odzywać. Mogłam wstać, gdy mi pozwalał, mówił, że robić mogę pod siebie, ale potem mam to zeżreć. To trwało latami, niby wszyscy wiedzieli, ale nikt się nie odzywał, nie wychylał. Sąsiadka nieraz tylko przebąkiwała, że jak każdy tu – wyszumi się i na starość mu przejdzie, że najważniejsze, że sama nie jestem. I tak sobie wmawiałam, że byłoby jeszcze gorzej, że dziewczynki bez ojca, że kto w pole pójdzie, dach załata. To jakiś taki mechanizm, że znajdziesz tysiąc wymówek, usprawiedliwień, żeby tylko się nie przyznać, nigdzie z tym nie iść. To najgorsze, co mogłam zrobić. Pozwolić spuścić głowę, zgodzić się na to. Tego sobie nigdy nie wybaczę, że to ja zgotowałam dzieciom najgorsze piekło. Bo to za nimi potem po szkole biegali i wyzywali od bękartów morderczyni.
Nie planowałam tego. Byłam na skraju wytrzymania, wychudzona, znerwicowana, zastraszona. Nie wracał już drugi dzień, ciągle nasłuchiwałam i modliłam tylko o jedno: żeby ktoś zapukał i powiedział, że go znaleźli gdzieś, że się zapił. Ale on wtoczył się do domu nad ranem, jeszcze ciemno było. Od razu do pokoju starszej córki. Usłyszałam jej wołanie, żeby przestał, że tak nie wolno. Wstałam, po drodze przez kuchnię wzięłam nóż. Chciałam go postraszyć, ale gdy zobaczyłam, że usiłuje ją rozbierać, kłaść się na niej, nie wytrzymałam. Uderzałam raz po raz, aż przestał się ruszać i charczeć. Kiedy mnie zabrali, policjant mi powiedział, że on mi nawet wierzy, widzi, w jakim jestem stanie, że siniaki. Ale to za mało, bo nie było skarg i zgłoszeń, bo jego rodzice, mówią co innego. Że to ja popijałam, że prowokowałam. Ja się już nawet nie chciałam bronić, wiedziałam, że dziewczynki zabierze moja siostra, że będą już bezpieczne. Nic innego mnie nie interesowało. Dopiero za kratami wszystko do mnie wracało, jakbym zaczęła to widzieć i rozumieć. Te wszystkie niepotrzebne krzywdy, te wszystkie stracone lata, to tkwienie w koszmarze razem z moimi dziećmi. Ciągłe pretensje do siebie, za bezmyślność i bezczynność. Siostra wysyłała mi zdjęcia dziewczynek, pisała, że jest różnie, że chodzą do psychologa, moczą się w nocy. O tym, że starsza miała próbę samobójczą, dowiedziałam się, gdy wyszłam. Nie powiedziały mi, bo się bały, że tego nie wytrzymam. A mi i tak było ciężko. Z dala od nich, od normalnego życia, między obcymi ludźmi, kobietami, które zabijały z zimną krwią. Nie tłumaczę się, nie uważam za lepszą od nich. Ale odsiedziałam kawał życia przez drania, który nie potrafił być człowiekiem.
Dziś moje córki są dorosłe. Mam wnuki i mogę spokojnie patrzeć, jak rosną. Nikt nie ma do mnie pretensji, nie rozdrapuje ran. Wystarczy, że ja sama to wiem, że tamtej nocy, zabiłam dwie osoby. Bo siebie w pewnym sensie też. I zraniłam dogłębnie kolejne dwie. Już nigdy nie będę spała spokojnie, zawsze będzie mi się śnił płacz moich dzieci. Błaganie, żebym ich nie zostawiała, kiedy zabierała mnie policja. Moja starsza córka, gdy wczoraj uśpiła swojego synka, usiadła obok mnie i złapała za rękę. Powiedziała, że nie ma do mnie żalu. Że bardzo zawsze tęskniła i czekała. Ale dziś już wie, że milczenie, jest najgorszym wyborem.