Mój drogi (dziękować niebiosom) już nie mężu!
Widzisz sam, jakie to życie bywa przewrotne. Bo, gdy odkryłam cudzy zapach na twojej koszuli, szalałam z rozpaczy. Płakałam, błagałam, planowałam cichą zemstę. Analizowałam nasze życie, doszukując się błędów, których nie było, usiłowałam zmieniać w sobie nawet dobre cechy myśląc, że zawiniłam. Snułam po nocach podłe intrygi dla ciebie i twojej nowej wybranki, a rankiem wskakiwałam na siłę w dres. I latałam jak zakochana szczeniara po parku, żeby zgubić jeszcze kilka kilogramów. Ja, która wżyciu nadwagi nie miałam! Do fryzjera poszłam, garderobę wymieniłam, choć wszystko mi można było zarzucić, tylko nie brak gustu. I po co? No po co, siebie idiotki skończonej pytam, bo pomijam fakt, że żadnej ze zmian nie raczyłeś nawet dostrzec, ale najważniejsze, że na żadne me starania nie zasługiwałeś. Ani przedtem ani wtedy, gdy postanowiłeś mnie kantem puścić.
I zaczęłam, na spokojnie ci się przyglądać i temu małżeństwu naszemu, które już od lat kilku kabaret przypominało, a nie związek. Były tylko twoje potrzeby i zachcianki, które w mig spełniałam, choć ty wydawałeś się tym średnio zainteresowany. Znużony nawet i ciągle zmęczony, bo praca, bo w domu spokoju nie miałeś, jak twierdziłeś, bo wiecznie zrzędziłam. No tak, jak śmiałam prosić o wspólne wakacje czy wyjazd po większe zakupy, żebyś mi znowu nie powiedział, że nawet o pełną lodówkę, nie potrafię zadbać.
Przecież dwie ręce mam i nogi sprawne, więc zamiast ciebie biedaku strudzony tłamsić i nękać, sama mogłam te siaty taszczyć. A potem stać do nocy nad garami i wymyślać, czym ci to dziś dogodzić, tylko po to, żeby usłyszeć, że w służbowej stołówce lepiej karmią. Ale znosiłam to, bo miłość podobno wszystko wybacza, cierpliwa jest i łaskawa, więc w myśl tej zasady łeb na dół spuszczałam i prałam, prasowałam, na paluszkach wokół ciebie chodziłam. I sama siebie karałam obwiniając, że jestem gorzej niż beznadziejna, bo ty ciężko pracujesz, a ja tylko wymagam i wiecznie o coś proszę i przypominam. Że urodziny moje były dwa tygodnie temu, a miesiąc wcześniej rocznica tego, gdy patrząc mi głęboko w oczy wmawiałeś, że na zawsze i tylko ja. Patrzyłeś na mnie zdziwiony i oburzony, że tyle mamy spraw na głowie, a ja z takimi bzdurami wyskakuję.
A jakie my wspólne sprawy mamy, kochanieńki, skoro sypialnie opuściłeś wieki temu tłumacząc, że w salonie na kanapie wygodniej dla twojego kręgosłupa. Jadałeś poza domem, a gdy ci się przez pomyłkę zdarzało wraz ze mną przy wspólnym stole usiąść, to każdą moją próbę nawiązania kontaktu zagłuszałeś mega ważnymi wiadomościami z kraju i ze świata płynącymi z odbiornika telewizora. I znikałeś, to wyjazd służbowy, to przymusowy golf z szefem, to niby znienawidzone konferencje. Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś jak na skrzydłach leciał na spotkanie, którego nie chce i żeby na pole, gdzie piłką trzeba w dołek trafić, wylewał na siebie flakon najdroższych perfum.
Siedziałam z lampką wina, patrzyłam na ciebie, jak się miotasz i krzątasz, i uśmiechałam pod nosem, że też chcę ci się tę szopkę odstawiać i wierzyć, że ja to wszystko łykam. Zła byłam, nie ukrywam i rozżalona, jak każda zdradzana żona, ale z biegiem czasu przyszły refleksje i otwarcie mych oczu coraz szersze. Że przecież, jak mówi przysłowie, kiedy fałszywy człowiek przestaje z tobą rozmawiać to tak, jakby śmieci wyniosły się same. A fałsz i obłuda wychodziły ci najlepiej. Wręcz koncertowo, gdy muskałeś mnie lekko w czoło ustami, które kłamać potrafiły zawodowo.
No cóż, kochaniutki, było minęło. Żalu już nie mam, a raczej wdzięczność swą wyrazić chciałam, żeś mnie zostawił dla swej młodszej koleżanki. Przypadkiem tylko wspomnę, że widziałam ją wczoraj z naszym sąsiadem. Tak, tym młodym, umięśnionym bożyszczem, który jeździ wypasionym autem i kwiaty kupuje swoim zdobyczom.
Zostawiam ci ten nasz dobytek cały, zabieram tylko kilka drobiazgów, bo gdy zaczyna się od nowa, to nie powinno się ciągnąć za sobą przeszłości. Tym bardziej, że, wybacz mą szczerość, kiepska była i nijaka. Szara i dwulicowa, nudna i nierozwojowa. Leżę sobie teraz na piaszczystej plaży, odkrywam uroki życia, boś mi je przysłonił przez ostatnie lata i uśmiecham do swoich kosmatych myśli. Szczególnie, gdy opalony barman podaje mi kolejne drinki i mruga do mnie swoimi nieziemsko pięknymi oczętami. Pewnie potańczyć skoczymy, a potem skonsumować tę nasza krótką znajomość. Bo przecież to ty mnie nauczyłeś, że od życia trzeba brać tyle, ile los daje. I za tę najcenniejszą naukę, mój drogi, ci z całego serca dziękuję. Przydała się przy podjęciu najważniejszej mej decyzji i pakowaniu walizki.
P.S Zawsze mówiłeś, że to tylko ty i twoja ciężka praca postawiła nasz dom, kupiła auto, wybudowała basen z ogrodem. Dlatego kredyt też zostawiłam tylko dla ciebie. Żebyś mógł go sobie sam spłacać, skoro to i tak tylko i wyłącznie twój trud i wkład.
Twoja (dziękować losowi) już nie żona