Kiedy byłam dzieckiem bardzo lubiłam Wszystkich Świętych. To święto nie było wtedy dla mnie śmiercią czy stratą. To był dzień, kiedy często spadał pierwszy śnieg. Kiedy tata pozwalał czasem nam zapalić samodzielnie świeczkę. Mama miała naszykowane zimowe czapki i rękawiczki. Jeździliśmy razem łaciatą od rdzy Syreną po cmentarzach. Nie znałam nikogo z lokatorów tych dumnych pomników. Często spotykaliśmy innych, tak odległą rodzinę, że czas w samochodzie upływał na rozwikływaniu zagadek rodzinnego drzewa genealogicznego. Ale ja zawsze czekałam na wieczór. Wtedy było magicznie.
Pamiętam, że zawsze była bardzo zimno – mróz i wiatr aż podgryzały przez odświętne chińskie rajstopy i nałożone na nie spodnie od kombinezonu. Ale ta magia, gdy robiło się ciemno, była warta wszystkiego. Śnieg odbijał tysiące światełek. Cmentarze pojawiały się w ciemnościach pełne ciepła, bliskich sobie ludzi. Można było policzyć w myślach te wszystkie dusze, a jasna łuna na niebie była widoczna na długo przed przekroczeniem bramy. Zawsze potem spotykaliśmy się u mojej prababci. Całą rodziną. To ona dodawała temu świętu jeszcze więcej blasku. Gdy umarła, po raz pierwszy 1 listopada stał się dniem smutku. Z grobem, który ma już swoją twarz i bez herbaty przy kaflowym piecu.
„Żałoba to cena, którą płacimy za miłość”* w tych słowach mieści się tak wiele. Dziś większość z nas spłaci swoją roczną ratę. Ja na moją odkładam od jakiegoś czasu. Nie lubię już tego święta. Ani światełek. I nie chcę już spotkań gdzieś między posągami. Dziś na cmentarzu, jak nigdy przedtem szukam intymności. A każda wizyta jest dla mnie jak przebiegnięcie maratonu. Pomniki stały się innym symbolem, nie tyle pamięci, co nieodwracalności. Imię i nazwisko wyryte w granicie, to tylko pewność, że tak już pozostanie.
Mówi się o tym, że każda żałoba ma swoje etapy – to prawda, ale ten ostatni etap nigdy się nie kończy. Jest po prostu życiem „po”. Każdy sam musi nauczyć się je oswajać, każdy inaczej.
Z każdą śmiercią, którą spotykamy, stajemy się coraz bardziej dorośli i dziecinni zarazem. Dorosłość sama się narzuca. Musimy skonfrontować się nieuchronnością, bezsilnością, z cyklem życia. Bez żadnej magii, religii i życzeń. Bo po śmierci tego kogoś świat się nie zatrzymuje. Tylko my zawieszamy się na chwilę, żeby zrozumieć. Czy nam się to udaje? To chyba udać się do końca nie może, ale uczymy się też, jak na dorosłych przystało, że życie niesie ze sobą bardzo wiele, a jedyne, co od nas (na szczęście) zależy, to to, co zrobimy dalej. Cała trudność polega na tym, że wraz z tą dorosłością, zaczynamy odczuwać strach. Jak dzieci. Potrzebujemy tego kogoś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Chcemy, żeby przeprowadził nas za rękę do miejsca, w którym będzie już bezpiecznie.
Dzisiejszy dzień ma tak wiele znaczeń, jak wiele świeczek na grobach. Jedni przychodzą się przywitać, Inni zapalają je z powodu tradycji, poczucia obowiązku. Czasem zmuszamy się, żeby iść na cmentarz – bo po stracie nie chcemy po raz kolejny upewniać się w nieodwracalnym, tak bardzo próbujemy odgonić od siebie myśli o tym, co się wydarzyło. Ale chyba jedno nas łączy – to dzień bardzo dostojny, spokojny, taki, w którym nawet zupę gotujemy bez pośpiechu, jakby bardziej starannie.
Dla mnie dzisiejszy dzień to przede wszystkim nie wspomnienia, nie rozważania co by było gdyby. Dziś zastanawiam się nad życiem. Nie wiem, ile grobów przyjdzie mi odwiedzić za rok, ale wiem, że nie chciałabym wtedy czegoś żałować.
Będę dziś bardzo długo gotować zupę.
Źródło: *”Żałoba jest podróżą. Jak zmagać się ze stratą”, Kenneth Doka