Kilka dni temu koleżanka wysłała zdjęcie. Na tym zdjęciu choinka – piękna, wielka, ślicznie ustrojona. Drzewko – marzenie. I jeszcze podpis: „Bo były mąż zawsze mówił „po co duża choinka, w doniczce wystarczy”. „Jezus Maria” – pomyślałam – „przecież to o mnie”. Ta choinka to symbol mojego życia. To znaczy tego, które właśnie zaczynam. Tego „potem”. Od dziś koniec z rezygnowaniem z marzeń. Nawet z tych o dużej choince w małym mieszkaniu. A przede wszystkim, o spokoju w domu.
Siadam sobie wieczorem z kanapką na mojej ukochanej sofie. Dzieci śpią. Właśnie, że będą teraz oglądać telewizję, mimo, że pewnie rozsądniej byłoby się położyć do łóżka. Albo przynajmniej spróbuję obejrzeć jakieś wiadomości, zanim zasnę. Pierwsza, odruchowa myśl? „Matko Boska, gdzie jest tacka, przecież zaraz tę kanapę uświnię?! Upaćkam jak nic”. I za chwilę rozum wraca.
Uspokój się, nie masz trzech lat, nie wetrzesz w nią łapami majonezu, a jak nawet nakruszysz to posprzątasz. Nikt na ciebie nie patrzy z wyrzutem, nie wydrze się znacząco: „Wiesz, ile to kosztowało?! (nie bułka z szynką, rzecz jasna, tylko kanapa w gustowny rzucik), wiesz, ile ja to będę czyścił?! „. Co ja wtedy robiłam? Na paluszkach przechodziłam do stołu albo jeszcze lepiej do kuchni, bo tam płytki, to już naprawdę łatwo zmyć i nikt nic nie zaważy nawet jak dżemem nakapiesz. I ta jego mina, tez wzrok mordercy na widok czerwonej plamki na białej posadzce…
I chociaż to już było, chociaż to już skończone, taką mam ochotę kiedyś specjalnie tym dżemem nakapać…
Swoją drogą, co ci się działo ze mną takiego, że ja po pierwszym tekście o płaceniu za praniu kanapy i o tym, że, „wszyscy jesteście leniwi w tym domu”, nie pokręciłam mu po prostu kółka na głowie i nie postukałam znacząco w czoło? Do dziś nie potrafię zrozumieć.
Wyciągam odkurzacz i nie czuję oddechu na plecach. Nie słyszę, że źle odkurzam, nie tą końcówką, nie takimi ruchami i nie w takim tempie. Że on wie lepiej, a mi nie ufa. A w ogóle to tak mi nie ufa, że zabierze ten odkurzacz ze sobą do pracy, żebym więcej źle nie odkurzała.
Rano myję zęby i nie zastanawiam się, czy równo pluję i czy po każdym pluciu spłukuję ładnie brzeżki umywalki, bo wiem, że nikt obok nie stoi i nie pilnuje, komentując, że to „obrzydliwe”. Pluję sobie spokojnie w głowie błądząc myślami gdzieś daleko i myjąc te zęby trochę dłużej niż trzy minuty, ale mam to w nosie, bo perfekcyjnie odmierzającej czas (na górę i dół) wibrującej szczoteczki elektrycznej brak. Jak skończę, to sobie opłuczę co trzeba, zgarnę nieposkładane wcale do kupy dzieciaki i pobiegnę do metra, nie bojąc się, że ON już przecież na mnie czeka w samochodzie. Zdenerwowany, a więc zły. A dzieci spięte, przestraszone, milczące. Na wszelki wypadek, żeby bardziej nie zdenerwować.
Ach, samochód. Ten, w którym nawet podczas długiej podróży nad morze nie wolno było nakruszyć, że o wymiotowaniu nie wspomnę. Ten, w którym śpiewać też nie wolno, bo słuch absolutny pana i władcy każdy najmniejszy fałsz wykryje, skrytykuje i zabierze całą radość z bycia razem, z wyjazdu na wakacje. A ja śpiewać kocham. I moje dzieci podobnie. I dziś śpiewamy głośno, kiedy mamy na to ochotę.
Kiedy zaprosimy znajomych na obiad, nie będziemy szorować przez pół tygodnia podłóg, ani robić ciasta, którego nie wolno będzie dotknąć ani nawet spróbować, zanim przyjdą. Nie będziemy układać na półkach książek pod linijkę i pilnować, żeby nikt nie wyjął, gdyby naszła go, nie daj Boże, ochota na czytanie, bo jak raz ułożone, to już wyjąć nie można.
I nawet zaczęłam myśleć o psie. Tak, takim co ma sierść, a z pyska czasem mu coś poleci. Takim, co kiedy szczeka, nie myśli o tym, czy fałszuje.
Idę po choinkę. Wielką. Taką, żeby mi pół salonu zasłoniła gałęziami. A potem powieszę na niej niepraktyczne bombki, niesymetrycznie. I we wszystkich kolorach tęczy. A anielskie włosy będą mi się walać po dywanie. Odkurzę po świętach. Zrobię sobie sama dobre życie. Takie, jak chcę.