– Tak, upiłam się i co mi zrobisz? Przecież to wszystko twoja wina, bo ty nam tak urządziłaś życie. W domu bez ojca, gdzie ciągle tylko jakieś problemy, jak nie z kasą, to ze zdrowiem. Rzygać się chce! To wszystko przez ciebie! To przez ciebie, taka jestem!
Ile razy w swoim życiu usłyszałaś takie lub podobne słowa od swojej nastoletniej córki czy dorastającego syna? Ty matko, która mimo tego, że żyły sobie wypruwasz, że jesteś w dziesięciu osobach naraz, co i tak często gówno daje. Ta, która się dwoi i troi, rozpada na kawałki, nie dojada i nie dosypia. I tak potem powiedzą, że to ty jesteś głównym powodem. Że wszystko, co dzieje się nie tak, że wszystko, co nie wychodzi, że to, co się wali i nie udaje, to ty. Bo całe życie ponosisz konsekwencje swojej ślepej wiary. W ludzi, w los, w to, że nadzieja umiera ostatnia. A w ogóle kiedykolwiek w tobie żyła?
Poznajesz kogoś, przecież to takie ludzkie i zwykłe
Taki schemat.
Rodzisz się, dorastasz, zaczynasz coraz więcej rozumieć i czuć. Pragnąć tego, co wyniosłaś z domu lub widziałaś u koleżanek. Że jest mama i tata, są dzieci i życie. I kwiaty, gdy padnie zbyt dużo niepotrzebnych słów. Albo „przepraszam”, gdy drzwi strzelą tak głośno, że sąsiad pyta, czy wszystko ok. Zaczynasz się rozglądać lub po prostu na kogoś wpadasz. Zauroczenie, miliony myśli, szczególnie, gdy noc zaprasza do siebie dzień.
Pierwszy raz, gdy splatacie swoje palce, pierwszy raz, gdy jego usta dotykają twoich. I pierwsza deklaracja, że miłość, że teraz i zawsze. Silna i pewna obietnica, ta, która sprawia, że już nie wątpisz.
A ty własnie tylko tego chciałaś. Domu, gdzie roznosi się zapach obiadu, a syn pyta, czy tata woli kubek czy szklankę, bo właśnie rozlewa kompot. I dźwięku otwieranych drzwi, wieszanych w przedpokoju kluczy i głosu, który oznajmia, że wrócił. I pytań, co słychać i jak sobie radzicie. I może jeszcze odrobiny wsparcia, gdy dzieciaki chorują, a ty masz jeszcze pranie, sprzątanie i zaległości w pracy.
Marzysz o zwykłych gestach, herbacie nad ranem i zapłaconym rachunku w banku, bo nawet jeśli „twoje” nie wpłynie na czas, to przecież jest jego pensja. Przecież jest nasze, przecież jest wspólnie, spokojnie i bezpiecznie. Mija dzień za dniem. Przychodzą problemy, te maleńkie i te, które spędzają sen z powiek. Ale masz dom, gdzie jesteście wy, a we dwoje wszystko jest prostsze, bardziej możliwe i do przejścia. I starość cię nie przeraża, ani puste gniazdo, bo zasypiasz i budzisz się obok kogoś, kto był i jest.
Te obrazy, które znasz z rodzinnego domu, zamazują się, gdy trafiasz źle
Nie planowałaś tego.
Uwierzyłaś, pomyślałaś, że skoro ty, to cała reszta też musi być dobra.
Facet, któremu zaufałaś, któremu urodziłaś dzieci, okazuje się nie tym, na kogo się kreował. Widzisz to przy pierwszym konflikcie, gdy rozbija meble, szarpie cię, wychodzi i zostawia samą. Wraca po dwóch dniach, ale tylko po to, żeby wzbudzać coraz większy lęk. I zaczynasz się miotać, ciskać z kąta w kąt, zastanawiać, gdzie popełniłaś błąd? Co zrobiłaś nie tak, że najpierw za wszystko cię winił, potem znikał i pisał, że bachory to twój balast, aż w końcu, sobie poszedł.
Wcale nie zostałaś sama, bo zawsze sama byłaś
Tylko wolałaś tego nie widzieć albo czekać aż się zmieni. Bo twoje uczucie i wiara miały go wyleczyć. Ale dla kogoś, kto ma serce z kamienia, nie ma lekarstwa.
I podnosisz się z kolan. Zakładasz na plecy worek z odpowiedzialnością za życie, które powołałaś na świat i starasz się iść. Starasz z całych sił, nie ma dla ciebie zbyt grząskich dróg, zbyt ciemnych tuneli. Nie ma niemożliwych sytuacji, a przed strachem zamykasz drzwi i ciągniesz wasz świat pod górę. Większość czasu pod górę, bo gdy jest lżej, gdy czas bywa łaskawy, to naprawiasz poprzednie błędy.
Łatasz dziury nazywane złą przeszłością i modlisz o siły na niepewną przyszłość. I dajesz sobie wmówić, że to twoje życie, w twoich rękach, nabiera twoich kształtów.
Czyżby?
Chciałaś sobie ulepić dramat, gdzie samotność, karmi się twoimi łzami i bezsilnością? Specjalnie zawierzyłaś draniowi, bo niczego nie pragnęłaś bardziej niż poniżania i bólu? A może od dziecka snułaś plany, jak koncertowo spartolić sobie resztę dni? Śmieszne prawda. Aż głową kręcisz, że taka głupia potrafisz być, taka naiwna. Tak bardzo, że aż w coś absurdalnego potrafisz uwierzyć i dać się temu toczyć. Pomiatać sobą i szastać, obrywać i jeszcze za to przepraszać.
Życie to suma oddechów, splotów zdarzeń, na które często nie masz wpływu.
To błędy, które nie zawsze można naprawić.
To pytania bez odpowiedzi i noce, które nie przynoszą upragnionego świtu.
To krzyk własnego dziecka, że cię nienawidzi i łzy, które przełyka, kiedy cię przeprasza.
To czas, gdzie chcesz wyjść, nie zabrać kluczy i zapaść się pod ziemię. Nie wziąć ze sobą ani telefonu, ani niczego innego, po czym można by cię odszukać i sprowadzić z powrotem.
To lęk, który nie pozwala wygasić wszystkich świateł.
I rozbity laptop, gdy po raz kolejny czytasz, że wszystko się ułoży.
Ale też promyk słońca z uporem przedzierający się przez szczelnie zasłonięte okna.
Ten sam, który ogrzewa twoją zmęczoną twarz i mówi, żebyś wstała. Ubrała się, zrobiła kakao i tosty, stanęła w progu pokoju. Posłuchała, spokojnego oddechu swoich dorastających dzieci. I zdała sobie sprawę, że to dzięki tobie. Że jeśli żyją i są bezpieczne, to niczego nie zawaliłaś. Musisz tylko odkopać tę nadzieję, którą pochowałaś dawno temu. Wskrzesić to, co w sobie uśmierciłaś. Bo jeśli nadeszła kolejna noc, to może też nadejść nowy, lepszy dzień. Bo jesteś matką, siłą, której nie pokona nic.