Zewsząd słychać: „Podpisał”, „Katastrofa”. Toczą się dyskusje na poziomie politycznym, czy to dobrze, czy źle, kto kogo nie słuchał, kto komu utarł nosa i w końcu kto ma więcej racji. Gdzie ci, co protestowali przeciwko tworzeniu gimnazjów, a gdzie ci, co teraz protestować zaczęli zbyt późno. Ktoś chce robić strajk w szkołach, ktoś inny wylicza czy miejsc pracy przybędzie, czy jednak ludzie stracą pracę. Bo przecież nie tylko mowa o nauczycielach, ale o sprzątaczkach, o paniach pracujących w kuchniach, o szkolnych pielęgniarkach, woźnych.
A przecież w tej reformie najważniejsze są dzieci i młodzież. Są tacy, którzy lubią sobie nimi wycierać buzię i dumnie mówić, że to przyszłość naszego narodu. Ja nie dyskutuję czy gimnazja były złe, czy osiem lat podstawówki dobre. Edukacji w gimnazjach nigdy nie doświadczyłam – ani ja, ani moja siostra, a moje dzieci wygląda na to już nie zdążą, więc wypowiadać się nie będę.
Boli mnie coś innego. Tej przyszłości naszego narodu odebrano właśnie około 900 milionów złotych. Tyle kosztować będzie reforma. Reforma wprowadzana na szybko, na gwałt, a edukacji nic bardziej nie szkodzi, jak rewolucja. Ale o tym widocznie wszyscy zapomnieli. Tydzień na konsultacje do podstawy programowej to kpina grzmiały środowiska związane z edukacją. Rada Języka Polskiego wskazała w swojej opinii szereg niezrozumiałych i archaicznych założeń, według których nasze dzieci uczyć się będą myślenia odtwórczego, daleko im będzie do kreatywności. Program nie zakłada bowiem żadnej swobody dawanej nauczycielom dotychczas. Przyjaciółka – od wielu lat nauczycielka, powiedziała: „Poznawałam klasę, widziałam, co ją interesuje, zwracałam uwagę, czy więcej jest chłopców, czy dziewczynek. Pod kątem danej klasy dobierałam lektury, a teraz będziemy na ślepo grzmocić Sienkiewicza, Żeromskiego, Krasickiego – powiedz mi, które dziecko pokocha czytanie po takich trudnych dla nich lekturach?”. Nowa podstawa programowa mówi: „zna zasady”, a nie że umie się nimi posługiwać. Kwestia nauczania i interpretacji zależeć będzie od nauczyciela. Ale czy on nie będzie miał dość, skoro nikt nie daje mu kredytu zaufania, narzuca z góry określone wytyczne, którego nikt nie słucha? Ja bym miała dość. Przyznaję.
Wychodzi na to, że nasze państwo stać na wydanie 900 milionów na reformę edukacji na już, gdzie nie ma podręczników, gdzie tak naprawdę nikt nic nie wie, co dalej, co z programem do szkół średnich. Wiemy, że nasze dzieci od czwartej do ósmej klasy będą rozczytywać się w „Panu Tadeuszu”, ale co po podstawówce, co z kontynuacją nauki, czy to co zostało wyrzucone z programu matematyki znajdzie się w szkole średniej, czy lekcje historii będą ponownie wracaniem do tego, czego już uczyli się w podstawówce?
Mam w nosie polityczne rozgrywki, mnie interesuje, dlaczego wprowadzana zostaje reforma na siłę? Dlaczego nic nie jest tu poukładane, dlaczego nowym programem zostają objęci uczniowie niektórych roczników, a nie idzie to systematycznie od pierwszej klasy? Co z podręcznikami, które obecnie mamy darmowe, co wielu rodzinom pomogło przy szykowaniu szkolnej wyprawki? Co z drugim językiem obcym, na który niektóre samorządy znajdują pieniądze i wprowadzają już od czwartej klasy podstawowej? Czy utrzymując pustostany po gimnazjach nadal będzie je na to stać?
Rozumiem, że reforma edukacji jest potrzebna, ale czy nie powinniśmy iść do przodu, a nie wracać do metod nauki według jednej i jedynej słusznej teorii? Zgodnej ze światopoglądem akuratnie rządzącej partii? Co z wychowaniem do życia w rodzinie, co z informatyką, z wprowadzaniem nowych technologii do szkół. Co z doposażaniem placówek, choćby w szafki na ubrania, w nowe sale gimnastyczne, które teraz i tak stawiają zadłużone samorządy, w wyposażenie tych sal w nowe materace, piłki? Co z salami do informatyki, gdzie stoi kilka komputerów, z czego 50% jest zepsuta? Co z salami językowymi, z których dzieci mogłyby czerpać garściami?
Dlaczego za te pieniądze (skoro wychodzi na to, że są) nikt nie pomyślał o wyrównywaniu szans między dziećmi ze szkół wiejskich, z małych miasteczkach, a tymi z dużych miast, gdzie dostęp do zajęć pozalekcyjnych jest zdecydowanie większy. A tymczasem za zajęcia te po lekcjach płacimy i to nie mało, bo w szkołach ze świecą szukać zajęć dodatkowych z matematyki, przyrody, czy informatyki. Gdzie poszukiwania zdolności wśród dzieci, gdzie wspieranie ich w tym, w czym czują się dobrze, gdzie rozwijanie pasji i zainteresowań? Szkoła jest dzisiaj po to, żeby iść, odsiedzieć swoje na lekcji, wrócić do domu i zająć się tym, co naprawdę dzieci lubią. Nie ma zajęć sportowych, nie ma tych, które rozwijałby umiejętności plastyczne, artystyczne w ogóle.
900 milionów, które mogłyby zasilić szkolne budżety, z których można by zapłacić nauczycielom za godziny, kiedy zostają po lekcjach. Bo dlaczego nie? To ich praca, a nikt mi nie powie, że lepiej i efektywniej się pracuje, kiedy finansowo twój wysiłek jest wynagradzany. Tym, którym się nie chce i tak nic nie zrobią, ale znam tych, którym chce się bardzo, ale co chwilę mają podcinane umiejętnie skrzydła i chodzą szarzy i smutni, jak reszta, po szkolnych korytarzach.
900 milionów, z których okrada się przyszłość narodu, licząc, że oni to docenią, że będą piać z zachwytu nad listą lektur wyciągniętych sprzed 30 lat, kiedy to ja do szkoły chodziłam, a gdzie paradoksem jest umieszczanie Neli małej podróżniczki na liście lektur dla ósmej klasy, gdzie teraz czytają ją ośmiolatkowie.
Cóż, świat idzie do przodu. Rozwija się. Tylko nasze dzieci chce się zostawić daleko w tyle z obciętymi lekcjami z informatyki w szkole średniej, z jedyną słuszną wizją rodziny, gdzie antykoncepcja to tylko kalendarzyk małżeński, i z brakiem informacji o tym, jak niewiedza może skrzywdzić tych, którzy na oślep będą chcieli czerpać z tego, czego szkoła im nie da, nie pokaże. I z tablicami, po których umorusany kredą nauczyciel będzie chciał wyjaśnić wyższość Polski nad innymi krajami… To wszystko już było… Gdzie nas doprowadziło?