Czasem nie umiem sobie ze sobą poradzić. Moje ciało mnie nie słucha. Jest ociężałe i powolne, nawet usta nie chcą unieść kącików w górę. Mogłabym wtedy leżeć na łóżku i gapić się w ścianę.
Wstaję, bo muszę, trzeba zakrzątnąć się przy dzieciach, sprzątać na szczęście nie trzeba, bałagan uciekać nie chce… Robię tylko to, co niezbędne i zapadam dalej w swoje odrętwienie. Wiem, co mi jest. Tylko wstydzę się do tego przyznać nawet przed samą sobą, a co dopiero przed innymi. To moja porażka, moja codzienna walka z powrotem do żywych, którą inni płytko postrzegają wyłącznie z zewnątrz. I nie rozumieją. A kiedy się to nazwie… Budzi śmiech.
To depresja. Straszna choroba, z którą usiłuję wygrać. Odbywa się to małymi kroczkami, często cofanymi… I bez gwarancji sukcesu. Raz lepiej, raz gorzej, niby już dobrze, a jednak nie. Dookoła słyszę, że nie mam prawa do depresji. Że mam wszystko, czego można chcieć, że powinnam wziąć się w garść.
Biorę się. Tylko czasami samej sobie przeciekam między palcami. I co wtedy…? To nieprawda, że depresja pojawia się bezpośrednio po jakiejś traumie, a potem się ją leczy jak anginę, znika i już. Często właśnie dopiero po jakimś czasie, kiedy wydaje się, że przecież już wszystko się unormowało – okazuje się, że w środku jesteś kompletnie potłuczony… I wtedy zbieranie się w sobie jest tym trudniejsze, że ta choroba dla osób z zewnątrz nie ma żadnego uzasadnienia…
Nikt już nie tuli, nie pociesza, bo ile można, wszyscy oczekują, że się wreszcie podźwigniesz… A jeśli nie potrafię…? Jeśli potrzebuję jeszcze dnia, tygodnia, roku…? Jeśli na razie mogę tylko obserwować swoje życie, zamiast je tworzyć, bo nie mam dość siły…?
Ja znam główną przyczynę swojej depresji. Znam też te mniejsze. Dla niektórych brzmią śmiesznie. Ale są rozpaczliwie poważne. Podczas mojej katatonii jestem nikim. Dla siebie i przez to dla wszystkich wokół. Nic nie osiągnęłam i nic nie osiągnę, bo nie potrafię wyjść z dołka. Ten czas, kiedy stawiałam wszystko na jedną kartę, był piekłem. Walką ze wszystkim o wszystko. Skończył się. Wygrałam. Niby. Ale dopiero teraz odczuwam skutki tego, jak bardzo byłam tym wszystkim zmęczona.
Nie umiem ucieszyć się, że to koniec, rzucić się w wir nowego życia, tkwię w tępej bezmyślnej pustce emocjonalnej. Bez smutku i bez radości. Dopiero teraz zaczyna wychodzić ze mnie zmęczenie fizyczne. Niedospanie, łzy, niedojedzenie, stres, pusta nadzieja i hektolitry alkoholu. Wrzody zrobią się po paru latach, jelita cierpią już teraz, dlaczego serce, płuca, mózg miałyby być zdrowe…? Nie są.
Depresja jest straszną, długotrwałą i trudną do zdiagnozowania, a do tego chyba nieuleczalną chorobą. Można tylko łagodzić jej objawy. Nikt w tym nie pomoże. Trzeba ją oswajać jak każdą inną przypadłość swojego ciała. Jak krzywe nogi, zeza, odjętą pierś i zmarszczki. To, na co nie mamy wpływu. To wymaga czasu i akceptacji. Nie wolno przyśpieszać tego procesu ani na siłę wyciągać nikogo z takiego dna. Można mu tym co najwyżej przetrącić kark.
Depresja musi się umościć gdzieś w nas. Znaleźć swoją niszę, w której będzie mogła bezpiecznie zasnąć. Nie rozumie tego nikt, kto jej nie doświadczył. Też tego nie wiedziałam. Nikt nie pojmuje, jak trudno jest zmusić ciało do wykonania najprostszych czynności. Kiedy kolejny dzień mogłabym spać 15 godzin, kiedy boli mnie każda komórka, głowa, piersi, brzuch, stopy, ramiona, właściwie bez powodu…
Codziennie muszę mierzyć się z własną samozagładą. Przeciwstawiać się jej wbrew sobie. Nawet nie mogę powiedzieć, że wolałabym umrzeć, bo ja nic bym nie wolała. Właśnie o to chodzi. Wypełnia mnie ziejąca pustka obojętności. Czy spodziewałabym się kiedyś, jak wielkim sukcesem będzie to, zauważam świat wokół siebie…? Że chcę go znowu widzieć i słyszeć…? Ja, która rzucałam się na życie zębami i pazurami, chłonęłam jego najdrobniejsze bodźce? Tak, jestem chora. Nie wiem, czy się z tego wyleczę. Przekonuję samą siebie, żeby nie myśleć o najbliższych w kategoriach „nie mam prawa was przy sobie trzymać”. Przecież bez nich nic się nie uda. Oni chcą podjąć to ryzyko i dzięki im za to.
Ale niełatwo to sobie wmówić. Moja maszyna nie chce ruszyć, choć oni uparcie wkręcają śrubki i naciągają pasy… A ja patrzę na to i nie mogę wykrzesać z siebie ani miłości, ani wdzięczności, ani nawet złości na nich za to, co robią… Mam wrażenie, że moja depresja jest jak ocean, z którym nie sposób walczyć. Trzeba zgrać się z jego falą. Rozwijać żagle, kiedy wieje, ale chować je, gdy zbyt silny wiatr grozi połamaniem masztów. Inaczej utonę.