Ładne obrazki, ładni ludzie, nawet seks byłby ładny, gdyby było go połowę mniej i miał jakieś fabularne uzasadnienie. I oczywiście, fajna Lamparska. To tyle plusów filmu „Ten dzień. 365 dni”. A minusy? Nie wiem, czy starczyłoby mi dnia na opisanie tego. Brak fabuły, dialogi pisane chyba przez dzieci z podstawówki, główny bohater, mistrz dwóch min– ekstazy i furii. I bohaterki, które są uosobieniem najgorszych, stereotypowych cech.
Zacznę może od tych nieszczęsnych bohaterek. Naprawdę doceniam, że twórcy z całej siły próbują nam pokazać, że one nie są głupie. A takie życie jest ich wyborem. W zasadzie nie mam nic przeciwko, bo naprawdę każdy wybiera, jak chce żyć. I nawet rozumiem, że piękne auta, wnętrza, wino lejące się strumieniami, boskie sukienki kręcą i mogą być spełnieniem marzeń.
Blanka Lipińska zirytowała feministki (i nie tylko) pierwszą częścią swojej historii o Laurze i Massimo, w której główny bohater zmusza do seksu oralnego stewardessę. To znaczy na początku zmusza, a potem ona jest zachwycona i dumna. Żeby w czasach #Me Too nakręcić coś takiego– ryzykowne i głupie. Choć długo broniłam tej sceny, bo to przecież fikcja literacka i gdyby każdą taką scenę traktować tak poważnie, to trzeba by się czepiać naprawdę wielu filmów.
Teraz Laura „walczy o siebie”…
Tyle, że ta walka wydaje się naprawdę żenująca, bo co z tego, że ona powie parę razy coś w stylu: „Będziesz traktował mnie jak mebel?”.
Wciąż padają tam teksty: „Drogie panie, skończcie pogaduchy, my musimy popracować”, one niby się buntują, ale za chwilę jadą na przejażdżkę, jak panowie kazali.
A potem siedzą w restauracji i chcą napić się drinka i zjeść, ale znów wchodzą panowie i twardo mówią: „Wychodzimy. Już!”. I one jak te dziunie wstają i idą. Czy naprawdę są na tym świecie jeszcze kobiety, które to kręci?
I ten nieszczęsny Massimo, pan dwóch min
A jak Laura od niego ucieka, i on krzywi twarz w tej furii, to naprawdę nie wiadomo, co autorzy mieli na myśli: chcieli pokazać złość macho, czy człowieka, który zaraz będzie wydalał i tak się na tym skupia, że prawie oczy wychodzą mu z orbit. Nie, drodzy, to nie jest podniecające.
No dobrze, raz Laura zachowuje się wzorcowo. Widzi, że ukochany ją zdradza (tak naprawdę nie zdradza, ale to już inny temat), więc wybiega z imprezy i wie jedno; chce uciec. Ale dlaczego nie może sobie tego sama ogarnąć tylko znów musi ratować ją jakiś tajemniczy przystojniak? Któremu, oczywiście, ulega i za chwilę już sobie pływają na desce po oceanie w jego pięknym domu z basenem.
To trochę rozumiem, bo też bym wolała siedzieć teraz w pięknym domu z basenem, nad ciepłą wodą, a nie na przykład w swoim mieszkaniu z pseudo wiosną na zewnątrz.
Naprawdę można by uwieść niektóre Polki w lepszym stylu. Bazować na naszych dziecięcych potrzebach bycia zaopiekowaną, adorowaną, bogatą, wyróżnianą, bez garów, czy męża, który zostawia skarpetki (tak rzucam, mój żadnych skarpetek nie zostawia). Chodzi mi o to, co zrobił Grey, choć, oczywiście nie był to żaden film o BDSM tylko o przemocy i godzeniu się na wiele rzeczy z miłości. Ale tam chociaż naprawdę pokazali bajkę o bogatym, przystojnym mężczyźnie, który z czasem zakochuje się w stażystce i dla niej chce się zmienić.
W filmie „Ten dzień” nie ma fabuły przez co najmniej 40 minut? Seks, seks i seks.
Czy kogoś on podniecił? Chciałabym to wiedzieć, bo może to ze mną coś nie tak, bo mnie nie podniecił nawet w połowie procenta.
I ten koniec– no błagam. Coś się niby zaczęło i właśnie wtedy szast, prast napisy końcowe. Chociaż przyjęłam je z ulgą, a koleżance z redakcji dziś rano powiedziałam, że to jest tak złe, że nawet nie wiem, jak się zabrać za opisanie tego.
Szkoda czasu, by to włączać. Idźcie i obejrzyjcie chociażby serial „Szkołę dla elit”. Tam też są ładne widoki, ładni ludzie, wnętrza. Lepsza muzyka. I seks jest. Tyle, że ma on jakieś uzasadnienie, a nie tak bzykanie dla bzykania, do wymiotów. Chociaż, owszem, doceniam piękne ciała bohaterów.