Pani nie ma pojęcia jak to jest. Siedzimy przy obiedzie, ja i rodzice. Włączona telewizja i wiadomości, a na ekranie para lesbijek. Nagle ojciec z odrazą w głosie mówi: – I po co oni znowu to zboczenie pokazują?! Leczyć to cholerstwo trzeba! Dobrze, że my mamy normalnego syna! Gdyby tylko wiedział, że moja „dziewczyna” ma na imię Kamil. I że nie jestem normalny, bo jestem gejem.
Nie rozumie, dlaczego się to rozpatruje w kategorii problem
Daria ma 15 lat. Kiedy patrzę na nie obie – córkę i mamę, uśmiech przychodzi sam. Cały czas coś mówią, przytulają się albo chociaż trzymają za ręce.
– Jesteśmy słabym materiałem na historię. Sensacji ani łez nie będzie. Gdy w ubiegłym roku odkryłam, a raczej potwierdziłam, że wolę dziewczyny to nie miałam dylematów, powiedzieć czy lepiej nie. Strach? Przed własnymi rodzicami? To żart, tak? Przecież jestem szczęśliwa, nikogo nie krzywdzę a wręcz przeciwnie! Nie obnoszę się z tym, bo traktuje to zwyczajnie. Przecież to chyba naturalne, że nastolatki się zakochują.
Patrzę na mamę dziewczyny i słyszę, że to czy partner jej córki będzie Stasiem czy Matyldą, nie ma żadnego znaczenia. I, że nie rozumie dlaczego się to rozpatruje w kategorii problem. – Przecież jestem matką. Nigdy nie myślałam o tym, jakiej orientacji seksualnej będą moje dzieci. Nie myślałam o tym, ani w kategorii problem, ani w ogóle w żadnej kategorii.
Najważniejsze jest przecież, żeby były zdrowe, szczęśliwe i żeby nikt nie robił im krzywdy. Nigdy, nie przyszłoby mi do głowy odtrącenie żadnego z moich dzieciaków ze względu na zainteresowania, wybrane przez nie religie czy orientacje. Ale wiem, że nie w każdym domu tak to wygląda. Córka ma przecież różnych znajomych. Słyszę jak te dzieciaki płaczą, jak panicznie się boją, że się wyda. I takie zdanie kiedyś padło, od kolegi geja. Zdanie, które wryło mnie w ziemie i złamało serce: „Szczęściara z ciebie Daria. Niesamowita, twoi rodzice cię kochają. Moi się mnie tylko brzydzą”. I zastanawiam się z kim jest większy problem – z tymi dzieciakami czy ich mamą i tatą.
Źle mówię, bo przecież z tymi dziećmi problemu nie ma. Dokonali logicznego wyboru, który był dyktowany uczuciami i akceptacją samego siebie. Ja tego nie wiem ale domyślam się, że jak taki nastolatek coraz bardziej zaczyna rozumieć, że nie jest taki jak większość rówieśników, to pewnie jest wystarczająco przerażony. Gdzie ma więc z tym iść, jak nie do własnej matki? Ale gdy odkrywa, że nie znajdzie tu wsparcia, zostaje sam. Sam z poczuciem lęku, wstydu, strachem przed reakcją otoczenia i tym najgorszym. Że zawiódł. Zawiódł najważniejsze osoby w jego życiu. A przecież to absurd! I straszne. I cholernie przykre.
„Ja nic pani nie powiem o Bartoszu, bo nie ma o kim. Ja już nie mam syna”
– To żona się zgodziła na tę rozmowę. Ja nic pani nie powiem o Bartoszu, bo nie ma o kim. Ja już nie mam syna. W mojej rodzinie, wszyscy z głowami mieli w porządku. Jakby miał do mnie szacunek i zdrowie psychicznie, to jak każdy facet miałby dziewczynę.
Chciałem pomóc, dać mu szansę, ale on się nawet leczyć nie chce, niewdzięcznik! Człowiek zapieprza po tyle godzin, żeby wszystko miał, a to się tak odpłaca! Jak on mógł nam to zrobić, na taki wstyd narazić. Przecież jak to się wyda, to przyjdzie się wyprowadzić, bo jak ludziom w oczy spojrzeć!
Mama Bartka, zaprasza mnie do kuchni. Przeprasza za męża, ale jednocześnie usiłuje tłumaczyć. – Jest rozgoryczony, na synową i wnuki liczył. I raz już przecież tyle nerwów było, bo Bartek liceum kończy i mówi, że będzie tańczył. Jakby normalnych, męskich zajęć na świecie nie było. Awantura za awanturą o to była, aż mąż odpuścił.
Okazał tyle zrozumienia i tolerancji przecież! Ale jak syn wyskoczył z tym czymś… Ile ja nocy nie przespałam, ile się naprosiłam, natłumaczyłam. Błagałam go nawet, żeby do psychiatry i księdza znajomego ze mną poszedł. Nawet słuchać nie chciał, tylko łzy mu leciały. A przecież to mężczyzna jest! To musi być choroba, bo już w tym jego lamentowaniu widać, że coś jest z nim nie tak. Ja nie chciałam żeby to się tak skończyło, że syn teraz u obcych mieszka i boje się myśleć, co tam się wyrabia.
Gdzie popełniliśmy błąd? Przecież mamy jeszcze dwóch starszych i normalni są, rodziny mają ale też się brata wstydzą. Za złe mu mają, że taki numer wyciął. Co z tego, że to duże miasto? Ale sąsiedzi, znajomi, jest ich sporo. Żyć nam nie dadzą, zniszczą, zaszczują.
Pytam, czy się nie martwi, nie boi, że Bartek coś sobie zrobi, że go stracą. – Przecież to nie nasza wina! Powinien tu przyjść i przeprosić, ojca o wybaczenie prosić i przestać się wygłupiać. Mamy taki duży dom, miłości i miejsca starczy dla wszystkich. Dla jego wybranki kobiety też. No sama pani widzi, to nie tak, że my go odtrąciliśmy i zamknęliśmy przed nim drzwi. Chcemy dać mu szansę, pomóc, lekarza nawet opłacimy.
Milknie na dłuższą chwile, widzę łzy spływające po jej twarzy. – Jak mąż śpi, to do jego pokoju idę. Koszulki wącham, poduszkę do serca przyciskam. Urodziłam go, kocham. Tak, nadal bardzo kocham, tęsknie. I liczę na to, że wróci. Kilka dni temu SMS-a napisałam, żeby dał znak, czy głodny nie jest, czy krzywda mu się nie dzieje. Zaczął dzwonić ale nie odebrałam, bałam się rozmawiać. Napisał i zapytał, czy my go w ogóle jeszcze kochamy. I że chciałby do domu wrócić, bo mu strasznie ciężko bez nas. I co mu pani odpowiedziała? – Synku, bardzo cie kochamy. Wróć, pomożemy ci. Przecież każdą chorobę można pokonać, zwłaszcza ze wsparciem rodziny. Nie wrócił. I już się nie odezwał. Podobno do pracy do Warszawy pojechał z tym, no z tym kolegą swoim, przez którego to wszystko. Może to i lepiej. Tam miasto ogromne, więcej możliwości. Może tam mu ktoś pomoże, na terapie namówi.
Siedzimy na ławce. Ja i Bartek. Mówi, że nie muszę mu powtarzać, jak wyglądała rozmowa z jego rodzicami. Domyśla się. Mimo to uśmiecha i opowiada o planach na przyszłość. O pracy, o studiach, swoim chłopaku, w którym znalazł oparcie. Słucham i jednocześnie myślę o tym, jaki przeszywał go ból. Za każdym razem, gdy przekraczał próg własnego domu. Za każdym razem, gdy siadał do stołu z matką, która nosiła go pod sercem przez 9 miesięcy i powtarzała, jak bardzo go kocha i cieszy się że jest. I przestała, gdy tylko wyznał jej prawdę o sobie. Myślę o tym, jak bardzo się bał za każdym razem, gdy szedł na spacer z ojcem i czuł, zaciskającą się w okół szyi pętle. Pętlę złożoną z lęku i odrazy, obrzydzenia i nienawiści – ojca do syna. Pytam go na koniec, o czym marzy. – Chyba najbardziej, żeby usiąść do tego symbolicznego stołu, bez poczucia winy. Zawiodłem, bo kocham, ale nie tak, jakby życzyli sobie ci najbliżsi. Myślisz, że ojciec poda mi jeszcze kiedyś rękę?